[...]
tak ciebie stworzyła
ziemia,
cebulo,
jasną jak planeta,
przeznaczoną do tego
by lśnić
konstelacją stałą
na stole
biedaka.
Hojnie
roztapiasz
kulę swej świeżości
w rondlu na ogniu,
a twoje szkliste wióry
w rozgrzanej oliwie
zmieniają się w kędzierzawe, złote piórka
Wspomnę jeszcze, jak bardzo się przyczyniasz
do naszego gustowania w sałacie
i chyba samo niebo sprzyja
wysławianiu twej posiekanej świetlistości
na półkulach pomidora,
nadając ci delikatny kształt ziarenek gradu.
Ale ty w zasięgu
rąk zwyczajnych ludzi,
zroszona oliwą,
oprószona
szczyptą soli,
zabijasz głód
wyrobnika w jego ciężkiej drodze.
Gwiazdo ubogich ludzi,
macierzyńska czarodziejko
owinięta
w delikatny
papier, wychodzisz z ziemi,
wieczna, niepokalana i czysta
jak nasienie gwiazdy,
a gdy cię zacznie kroić
nóż kuchenny,
łza wypływa jedyna,
bezbolesna.
Doprowadzasz nas do płaczu
bez zmartwień.
[...]
Pablo Neruda, Oda do cebuli
Plan miasta Belo Horizonte, 1895. Żródło: wikicommons
U progu III Rzeczpospolitej, gdy przez Polskę przetaczały się pierwsze protesty przeciwko neoliberalnej polityce firmowanej przez Leszka Balcerowicza – skokowemu bezrobociu, gwałtownej prywatyzacji przedsiębiorstw, likwidowaniu części przemysłu niemal z dnia na dzień – podczas jednego z nich, organizowanego przez środowiska anarchistyczne, pojawiło się specyficzne hasło. Dość powszechne wówczas i podsycane przez nową władzę wizje „dogonienia Zachodu” protestujący skomentowali tak: „Będziemy drugą Ameryką. Ale Łacińską”.
Lubimy myśleć o sobie jak o części „Zachodu”, z którego tylko na dziejową chwilę – okres PRL – zostaliśmy wyłączeni, by wkrótce tam powrócić. Taka perspektywa daje pocieszenie, zadowolenie, poczucie dumy i bezpieczeństwa, bo pod każdym względem dobrze być częścią najlepszego ze światów. Ale nigdy nią nie byliśmy. Nasza pozycja, status, możliwości, perspektywy – bliższe są w światowym systemie kapitalistycznym właśnie Ameryce Łacińskiej. Trudno przyjąć taką perspektywę zarówno na gruncie rozbudzonych ambicji, mitów i obietnic krzepiących serce, jak i z uwagi na dominację w polskim dyskursie naukowym i publicznym, ze szczególnym uwzględnieniem ekonomii i pop-ekonomii, teorii liberalnych, neoliberalnych, wizji rozwoju naśladowczego (gdy wszystko zrobimy tak jak Zachód, to kiedyś i my będziemy tacy sami, jak Zachód) itp. Są to jednak właśnie mity, a raczej, jak pisali klasycy marksizmu, idee klas panujących w społeczeństwie. Idee korzystne dla tychże klas i wyrażające ich interesy. Nic więcej.
***
Należy powiedzieć rzecz jeszcze bardziej niewygodną. Otóż Ameryka Łacińska jest pod pewnymi względami prawdopodobnie w lepszej sytuacji niż my. Znacznie powszechniejsza jest tam bowiem świadomość nierównomierności rozwoju w perspektywie dziejowej, niemożności „dogonienia Zachodu” w istniejącym układzie sił – czy to w ogóle, bez daleko posuniętej dekompozycji światowego ładu, czy poprzez tegoż Zachodu ślepe naśladownictwo. To właśnie w krajach tamtego regionu zrodziły się najważniejsze wysiłki intelektualne na rzecz zrozumienia błędnego koła zależności peryferii od centrum. Za punkt wyjścia przyjęły one nieustanny dylemat krajów Ameryki Południowej i Środkowej, który najprościej wyrażano w krótkim pytaniu: dlaczego wciąż jesteśmy zacofani i niezamożni, skoro tak dawno wybiliśmy się na niepodległość i przynajmniej teoretyczne samostanowienie, a w wielu sferach pieczołowicie naśladujemy kraje zamożne?
To pytanie legło u podstaw prac założonej w 1948 r. Comisión Económica para América Latina y el Caribe (CEPAL). Od roku 1950 kierował nią Raúl Prebisch, który w ramach szeroko zakrojonego nurtu analitycznego – strukturalizmu latynoamerykańskiego – wprowadził do obiegu intelektualnego pojęcia „gospodarki peryferyjnej” i „kapitalizmu peryferyjnego”. Dało to podstawy nowemu nurtowi ekonomiczno-intelektualnemu – teorii zależności, zwanej też dependyzmem. Inspirowana zachodnią myślą lewicową (w tym radykalną, jak koncepcje imperializmu stworzone przez Różę Luksemburg), lecz odrzucająca eurocentryzm głównych nurtów myśli socjalistycznej, wypracowała ona doktrynę krytykującą naśladowczą wizję gospodarki i rozwoju. Uznała, że nie istnieje prosta zależność między naśladowaniem Zachodu a osiągnięciem jego poziomu dobrobytu. Nie oznacza to, że nie jest możliwa cząstkowa, „wyspowa” poprawa sytuacji w biedniejszych regionach globu i wzrost poziomu życia tamtejszej ludności w miarę rozwoju kapitalistycznego. Nie ma jednak szans na to, żeby w istniejącym układzie i realiach rozwoju naśladowczego znacząco zmienić dysproporcje sił, poziomów rozwoju, jakości życia itp. między dwoma blokami. Jest to bowiem swego rodzaju gra o sumie zerowej – rozwój krajów centrum opiera się w znacznej mierze na niedorozwoju i eksploatacji państw i regionów peryferyjnych.
Nurt ten, wywodzący się z krajów Latynoameryki, szybko zainspirował krytycznych intelektualistów Zachodu. Zaowocowało to całościowymi nowymi teoriami (system-świat) czy badaniami sięgającymi daleko w przeszłość, w których korzeni rozwoju jednych i zacofania innych szuka się już u progu nowoczesności (dla Polski będzie to umocnienie i ekspansja gospodarki folwarcznej/pańszczyźnianej, początkowo zyskownej dla elit, lecz docelowo skazującej nas na zapóźnienie wobec Zachodu, rozpoczynającego modernizację stosunków gospodarczych dzięki taniemu polskiemu „spichlerzowi”). Również w obozie realsocjalistycznym taki sposób analizy zyskał uznanie i zainteresowanie badaczy (w Polsce m.in. Oskara Langego, Ignacego Sachsa, Witolda Kuli, Henryka Szlajfera), próbujących zrozumieć przyczyny naszego (i innych krajów regionu) „odwiecznego” zacofania względem Zachodu oraz wskazać możliwości przezwyciężenia tego stanu rzeczy.
***
Triumf ideologii neoliberalnej i naśladowniczych wizji kapitalizmu po roku 1989 sprawiły, że w Polsce tego rodzaju rozważania niemal nie występują. Nawet w środowiskach lewicowo-krytycznych prawie nie znajdziemy ich śladu, a jeśli nawet, to tylko w postaci odwołań do teoretycznych wniosków np. Immanuela Wallersteina, które jednakowoż są odkładane na bok przy analizie sytuacji lokalnej. Wówczas to okcydentalizm, proeuropejskość, niemal bezkrytyczne i całkowite zapatrzenie w Zachód (z wyjątkiem USA, co jest pokłosiem goszystowskiego antyamerykanizmu) – wszystko to przesłania niuanse i nie pozwala przełożyć pojawiających się wątpliwości dotyczących innych krajów na rodzime realia. Jak w sytuacji, gdy te same środowiska dostrzegały i krytykowały brutalną politykę Unii Europejskiej, troiki czy Niemiec wobec Grecji i innych krajów południa Europy, a zarazem na potrzeby polityki wewnętrznej operowały naiwnym „europeizmem”.
Dotyczy to oczywiście także, może jeszcze bardziej, większości rodzimej prawicy. Jej wszelkie tego rodzaju rozważania suwerennościowe (bo to właśnie nie lewicowość, a suwerenność, choć niekoniecznie w granicach tylko państwa narodowego, stanowi oś orientacyjną dependyzmu) wydają się skażone socjalizmem. Z kolei jej postulaty dotyczące niezależności są formułowane wobec Unii Europejskiej, niemal zupełnie pomijając USA czy Wielką Brytanię. Ma to związek z przeszłością oraz skojarzeniem frazeologii i środowisk głoszących interesy krajów peryferyjnych z komunizmem. W efekcie polska prawica zupełnie przegapia fakt, że np. rządy Salvadora Allende i jego reformy były nie tyle i nie tylko socjalistyczne, a zupełnie nie chodziło w nich o akces do obozu sowieckiego, lecz stanowiły próbę częściowej zmiany na lepsze sytuacji kraju peryferyjnego. Z kolei zamach stanu Pinocheta był powrotem na pozycje pokornego peryferyjnego kraju zależnego, całkowicie akceptującego hegemonię centrum i jego interesy, z wykrojeniem z tego tortu jedynie kawałka zaspokajającego prywatne interesy rodzimej władzy kompradorskiej. Podobnie było z Kubą, gdzie Castro i Guevara w momencie podjęcia walki zbrojnej nie mieli nic wspólnego z komunizmem. Była to narodowowyzwoleńcza rebelia w kraju peryferyjnym, który chciał się wybić na więcej suwerenności i samostanowienia. Rebelia, dodajmy, którą miejscowi prokremlowscy komuniści określali początkowo mianem awanturniczego puczu i odcinali się od jej bojowników. Dopiero ingerencja ze strony USA, prowadzona w imię chęci kontynuacji wyzysku peryferii przez centrum, popchnęła przywódców nowej Kuby w objęcia mocarstwa sowieckiego – odległego, więc mniej niebezpiecznego i postrzeganego idealistycznie, a przy tym skonfliktowanego ze Stanami Zjednoczonymi. Działało to także w inny sposób. Jak odnotował dawno temu Wojciech Giełżyński w książce o rewolucji nikaraguańskiej, „Zbigniew Brzeziński napisał w «Foreign Policy», że jeśli w Ameryce Środkowej rządy będą obojętne na rosnące pragnienie sprawiedliwości społecznej i respektowanie narodowej godności, to skorzysta na tym tylko Fidel Castro”1.
Ideologie i sztandary są wtórne wobec prób przezwyciężenia neokolonialnych zależności, a kraje regionu próbują powtórzyć to, co obecny hegemon czynił dawniej, gdy sam był w podobnej sytuacji: „[...] rewolucja amerykańska, w wyniku której powstały Stany Zjednoczone jako niepodległe państwo, w chwili swego wybuchu była niczym innym jak protestem ludności przeciwko grabieży uprawianej przez angielskie kompanie handlowe. Grabież była dokonywana w ten sposób, że surowce, skupowane w Ameryce za bezcen, szły do Anglii i wracały jako produkty gotowe po cenach lichwiarskich [...]” – pisał Oskar Lange2. I dodawał, już odnosząc się do współczesnych mu, formalnie niepodległych, obszarów postkolonialnych: „Korzyści gospodarcze z [...] kapitału zagranicznego są [...] bardzo ograniczone. Przekształca on właściwie kraje zacofane w «hinterland», w przybudówkę surowcowo-rolniczą metropolii [...] drenuje kraje zacofane z części wytworzonej wartości dodatkowej. [...] W ten sposób kapitał zagraniczny zasadniczo nie jest czynnikiem, który by mógł przełamać zacofanie kraju, a raczej je podtrzymuje przez jednostronne nastawienie na gospodarkę surowcowo-wydobywczą i przez drenaż części wartości dodatkowej, wytworzonej w tym kraju”3.
Joaquín Torres-García, “América invertida (Ameryka odwrócona)” (1943), atrament na papierze, 8 11 16 × 6 5 16 cali. Museo Torres García, Montevideo (© Sucesión Joaquín Torres-García, Montevideo 2015)
Oczywiście od czasu, gdy polski ekonomista pisał te słowa, zmianie uległa część uwarunkowań. Rozwój transportu i jego potanienie czy proces przenoszenia przemysłu do krajów uboższych (niższe koszty pracy i surowców, ale także słabsze normy ekologiczne i większe przyzwolenie na „brudny” przemysł) – zmieniły struktury gospodarek niektórych krajów peryferyjnych, przyniosły ich rozwój przemysłowy, w pewnym stopniu nawet transfer technologii. Dokonało się to oczywiście w stopniu ograniczonym, z niewielkim udziałem najnowocześniejszych rozwiązań, jednak nie są to już kraje sprowadzone do roli wyłącznie dostarczyciela surowców przemysłowych i płodów rolnych na potrzeby centrum. Mimo to nie nastąpiły istotne zmiany w samym mechanizmie zależności i niekorzystnej, drenującej peryferie, wymianie handlowej. Fernando Henrique Cardoso i Enzo Faletto, niegdyś prominentni myśliciele spod znaku dependyzmu, później o wiele łagodniejsi w ocenach, w swej głośnej książce wznawianej i poprawianej wielokrotnie w ciągu 40 lat, jeszcze w edycji z roku 2004, już uwzględniającej wszystkie te przemiany gospodarcze, pisali: „Biorąc pod uwagę stopień zróżnicowania systemu produkcyjnego, sytuacja ta mogłaby oznaczać wysokie wskaźniki rozwoju [w peryferyjnych krajach Latynoameryki – przyp. R. O.]. Jednakże zarówno przepływ kapitałów, jak i kontrola decyzji gospodarczych «przechodzą» przez zagranicę. Zyski, nawet kiedy produkcja i komercjalizacja produktów odbywają się w ramach gospodarki zależnej, zwiększają potencjalnie masę posiadanego przez gospodarki centralne kapitału, a decyzje inwestycyjne również częściowo zależą od decyzji i nacisków z zewnątrz”4.
Standardowe etykietki mają niewielkie zastosowanie w ocenie podobnych wydarzeń w krajach Latynoameryki. Podobne dążenia i hasła, którymi posługiwała się lewica, przyświecały też tamtejszej suwerennościowej prawicy czy środowiskom hybrydowym. Przykładami takich „hybryd” ideowopolitycznych są choćby argentyński przywódca Juan Perón i cały nurt, który zainspirował. Zamach stanu dokonany przez armię w Peru w 1968 roku przebiegał pod hasłami suwerenności, porządku, silnego państwa i zerwania ze „skorumpowaną demokracją”, czyli w imię wizji bliższej prawicy niż lewicy. Dopiero realia rządów w kraju biednym i zależnym, w tym naciski międzynarodowe, poskutkowały ewolucją reżimu w kierunku lewicowym i znacznymi reformami socjalnymi.
Był to typowy rys wielu „rewolucji narodowych” w krajach Latynoameryki – zorganizowane i dowodzone przez narodowe elity, spychane do drugorzędnej roli przez rodzime środowiska kompradorskie czy „namiestników” przysyłanych z krajów kapitalistycznego centrum (czy to w administracji, czy w biznesie), z czasem stawały się one inkluzywno-demokratyczne lub postulowały taką czy inną formę „socjalizmu”. Po pierwsze, decydowało tu zetknięcie się z realiami masowej nędzy i jej skutkami społecznymi i ekonomicznymi (niska siła nabywcza, brak wykwalifikowanych kadr, edukacyjne zapóźnienie i brak świadomości narodowej). Po drugie, szukano w masach ludowych oparcia wobec rozmaitych form przeciwdziałania dokonującym się przeobrażeniom – czy to ze strony opozycji broniącej dawnych porządków, czy różnych nacisków zagranicznych. To z kolei zazwyczaj jeszcze bardziej pchało „rewolucje narodowe” na lewo – w stronę interesów mas społecznych i reform socjalnych, krytyki nacisków ze strony krajów i emanacji interesów kapitalistycznego centrum. Proces ten trafnie opisał Tadeusz Łepkowski w odniesieniu do wczesnych inicjatyw suwerennościowych w tym regionie, ale i później było podobnie: „Hispanoamerykańskie rewolucje niepodległościowe stanowiły w większości […] ruchy elitarne o charakterze wąsko politycznym […] Sprawa niepodległości nie dawała się [jednak] zamknąć w wąskim gronie zamożnych, «samych swoich». Rewolucja z konieczności poruszała […] masy ludowe, nabierała charakteru społecznego, wprowadzała motywacje i wytyczała cele odmienne od założonych początkowo przez inicjatorów ruchów niepodległościowych”5.
Choć formalnie kraje te stały się wkrótce niepodległe, poczucie dojmującej zależności było w nich obecne dekady po ogłoszeniu samostanowienia. Stąd też w Latynoameryce, inaczej niż w Europie, terminy „socjalizm” oraz „patriotyzm”, a nawet „nacjonalizm” były nierzadko używane wymiennie, bo oznaczały zarazem faktyczną wewnątrzsterowność kraju, jak i zrzucenie kajdan przez masy społeczne – kajdan wyzysku w systemie bliskim wciąż stosunkom feudalnym, gdzie posiadacze rolni byli zarazem „kolaborantami” odległego centrum, uwikłani w zyskowne dla nich osobiście, lecz szkodliwe dla kraju zależności dotyczące eksportu płodów rolnych i surowców oraz importu dóbr luksusowych. Dlatego też, gdy jeszcze nie jako komunista, lecz narodowowyzwoleńczy bojownik Fidel Castro przemawiał na procesie po nieudanym ataku na koszary Moncada, wprost odnosił się do braku realnej niezależności narodowej: „Ponad połowa najlepszej ziemi uprawnej jest w obcych rękach. W Oriente, największej prowincji, ziemie United Fruit Company i West Indian Company ciągną się od północnego do południowego wybrzeża. [...] Kuba nadal jest fabryką produkującą surowce i uprawy rolne. Eksportujemy cukier, żeby sprowadzać świece; skórę, żeby importować buty; żelazo, żeby sprowadzać pługi”6. Gdyby zmienić realia geograficzne, nazwy firm i przywołać bardziej współczesne produkty i surowce, a przede wszystkim przemilczeć „zakazane” nazwisko autora tych słów, można by sądzić, że wypowiedział ten akt oskarżenia któryś z polskich ludowo-narodowych radykałów w latach 90. czy dekadę później.
Kiedyś także część polskiej lewicy nie miała wątpliwości, jakie jest nasze „położenie” gospodarcze względem państw kapitalistycznego rdzenia. Na przykład Andrzej Stawar, najpierw ortodoksyjny komunista, a później trockistowski „heretyk”, tak pisał w roku 1927: „Kapitalizm w Polsce ma pewne cechy kapitalizmu półkolonialnego, jeżeli nie formalne, to istotne. [...] Wchodzi tu w grę nie tylko bezpośrednia eksploatacja przez kapitalistów zagranicznych (np. drogą wywożenia procentów od kapitału), ale, i to przede wszystkim, nierównomierność sił ekonomicznych kraju gospodarczo słabszego w porównaniu z mocniejszym kontrahentem, co warunkuje wyzysk”7. Jest to niemal słowo w słowo konstatacja identyczna jak te autorstwa m.in. twórców teorii zależności w Latynoameryce: zrozumienie, że eksploatacja terytoriów zależnych, choć pozornie niepodległych, odbywa się przez poszczególne firmy, koncerny czy grupy kapitałowe z zagranicy, ale stanowi to część całościowego procesu wyzysku. Jego sednem jest nierównowaga sił pomiędzy krajami uczestniczącymi w tejże relacji gospodarczej, czy to o charakterze produkcyjno-inwestycyjnym, czy handlowym. Duży i silny może więcej niż mały i słaby. Co więcej, Stawar w swoim tekście postawił tezę, która wtedy i dzisiaj dla wielu odbiorców była/jest szokująca: w krajach naszego regionu (Polska, Czechy, Węgry, Rumunia) relacje gospodarczo-handlowe z Zachodem niekoniecznie stymulowały lokalny rozwój, bo ich skutkiem był raczej... regres – „wpływ Zachodu wzmacniał i utrwalał niektóre właściwości feudalizmu”.
***
Dość wcześnie latynoamerykańskie wizje suwerennościowe zaczęły zawierać wątki ekologiczne. Dostrzeżono tę tematykę nieprzypadkowo, bowiem eksploatacja peryferii przez centrum dokonuje się m.in. w obszarze surowcowym, a od momentu wzrostu świadomości ekologicznej w krajach Zachodu – także w postaci lokowania na peryferiach „brudnego” przemysłu. Obszary eksploatowane dostarczają zatem zasoby przyrodnicze i surowce naturalne, pozyskiwane bez dbałości o stan środowiska czy zdrowie pracowników i ludności (także przyszłych pokoleń), a pozostawia im się zanieczyszczenia, odpady i przestarzałe fabryki.
W dodatku niewiele z tego wynika – gros zysków trafia do zagranicznych właścicieli lub do wąskiej elity kompradorskiej, dobra naturalne są bezwzględnie pozyskiwane i przekształcane, kraj jest eksporterem produktów niskoprzetworzonych, wszystko to zazwyczaj przy użyciu staroświeckich technologii, rozwiązań przemysłowych i metod organizacyjnych. Natura „znika” – jest bezwzględnie przekształcana i eksploatowana, a dla lokalnej ludności i obszaru eksploatacji wynika z tego niewiele lub wręcz wynika prawie samo zło: wyręby lasów i negatywna zmiana mikroklimatu, skażenie środowiska, wyeksploatowanie zasobów, pogorszenie stanu zdrowia itp. O ile w krajach kapitalistycznego centrum brutalne przekształcanie środowiska naturalnego w epoce przemysłowej zaowocowało dość szybkim i znaczącym wzrostem ogólnego poziomu życia, a z czasem także licznymi rozwiązaniami proekologicznymi, o tyle kraje peryferii zazwyczaj nie mogą na to liczyć i skazane są głównie na negatywne skutki gospodarki rabunkowej. Nic więc dziwnego, że wątek ekologiczny był obecny w różnorakich latynoamerykańskich wizjach emancypacji peryferii spod ucisku ze strony centrum. Swoje zrobiły także wierzenia, mity i kosmogonie ludów indiańskich, których równouprawnienie nierzadko również trafiało na sztandary takich ruchów i ideologii. Poddawano wręcz krytyce cały eksploatatorski model rodem z cywilizacji zachodniej. Prominentny myśliciel i teoretyk dependyzmu, Celso Furtado, już w połowie lat 70. pisał: „Koszt tego sposobu życia, przejawiający się w niszczeniu środowiska fizycznego, jest tak wysoki, że każda próba jego upowszechnienia prowadziłaby nieuchronnie do upadku całej cywilizacji, a nawet wystawiłaby na niebezpieczeństwo przetrwanie gatunku ludzkiego”8.
***
Co było proste w teorii, okazało się trudniejsze w praktyce. O ile zrzucenie jarzma bezpośrednich lub bardziej subtelnych zależności od krajów światowego centrum kapitalistycznego udawało się choćby częściowo i okresowo krajom Ameryki Południowej, o tyle szybko stawały one wówczas przed dylematem, na czym oprzeć rozwój przemysłu i gospodarki, akumulację kapitału, dochody budżetu państwa i równowagę w handlu zagranicznym. Okazywało się, że najprostszym, najszybszym i rentownym sposobem uzyskania tego wszystkiego, jest eksploatacja natury. Gdy Marcin Kula opisywał fiasko boliwijskiej „rewolucji narodowej”, to w sferze gospodarczej znajdywał – mimo życzliwości – niewiele osiągnięć i konstatował, że „Jednym z niewielu pozytywnych zjawisk w rozwoju gospodarczym porewolucyjnej Boliwii był wzrost wydobycia ropy naftowej. W ciągu 10 lat wydobycie zwiększyło się o prawie 600%”9.
Nie należy tego bynajmniej wygodnicko potępiać. Po pierwsze, świadomość ekologiczna ma krótką historię – na Zachodzie, czyli w regionie świata dysponującym największym kapitałem nie tylko na przedsięwzięcia gospodarcze, ale również posiadającym najwięcej zamożnych ośrodków naukowo-badawczych i medialnych, spopularyzowanie takiej tematyki to dopiero lata 60. i 70., a przecież wcale nie oznaczało to natychmiastowych i szeroko zakrojonych działań proekologicznych. Po drugie, dbałość o środowisko oznaczała dla krajów zamożnych nierzadko przede wszystkim „outsourcing” nieekologicznych technologii i sposobów produkcji właśnie do krajów peryferyjnych, a z czasem – wręcz czerpanie stamtąd wielu produktów powszechnego użytku, możliwych do niedrogiego przetransportowania. „Ślad węglowy” społeczeństw Zachodu, czyli wskaźnik emisji dwutlenku węgla policzony dla ogółu produktów i usług zużywanych przez przeciętnego konsumenta, nie pozostawia w tej kwestii złudzeń. Choć w zamożnych krajach niewiele zostało „brudnych” fabryk, to z różnych miejsc świata trafiają tam i są konsumowane wyroby takich właśnie gałęzi przemysłu, a całościowe oddziaływanie na ekosystem jest wśród „czystych” społeczeństw znacznie wyższe niż w tych „ekologicznie nieświadomych”.
Po trzecie wreszcie, i najważniejsze, kraje peryferyjne nierzadko nie mają wiele więcej do zaoferowania niż tylko eksploatowanie i eksport bogactw natury. Ich gospodarki były przez długie dekady nastawione właśnie na taką formę działania: eksportowały tanie surowce, zasoby natury i płody rolne, żeby importować drogie dobra luksusowe dla krajowej elity lub produkty bardziej zaawansowane na użytek pozostałej części społeczeństwa – wobec braku własnej bazy przemysłowej, umożliwiającej ich wytwarzanie na miejscu. Stąd jednym z kluczowych postulatów i decyzji politycznych dependystów była substytucja importu – rozwój szerokiej i zróżnicowanej krajowej bazy wytwórczej, aby ograniczyć sprowadzanie produktów z zagranicy i wyrwać się z błędnego koła uzależnienia struktury gospodarki od przeznaczonej na eksport prostej, niemal „naturalnej” produkcji. Co więcej, „zielona fala” spod znaku troski o środowisko i zrównoważone korzystanie z surowców i zasobów, zbiegła się z falą zupełnie inną – neoliberalizmem. Ten zaś bazował na eksploatacji surowcowej krajów peryferyjnych, ograniczaniu norm i regulacji ekologicznych, przedkładaniu doraźnego zysku i wąsko pojmowanej rentowności ponad interes niematerialny i długofalowy, a także stymulowaniu konsumpcji, często marnotrawnej z punktu widzenia odpowiedzialnego czerpania z surowców nieodnawialnych lub rzadkich. Symbolem takich praktyk stała się w interesującym nas regionie wielkoskalowa dewastacja lasów Amazonii, zwanych zielonymi płucami świata, bezprecedensowego w skali globalnej rezerwuaru bioróżnorodności. Tych bezcennych lasów nie wycinały jednak zazwyczaj rządy zorientowane suwerennie, lecz ekipy prowadzące neoliberalną politykę i stosujące strategie rozwoju naśladowczego.
Jeden z zachowanych kadrów zaginionego filmu Goldlust (1986), przedstawiającego pracę w największej dzikiej kopalni świata, Serra Pelada (Naga góra) w stanie Pará w Brazylii. Źródło: wikicommons
Deklaratywna troska o środowisko i zasoby przyrodnicze stała się więc swoistym znakiem firmowym kolejnej fali latynoamerykańskiego suwerencjonizmu. Fala ta stanowiła odpowiedź na kilka dekad neoliberalnej postaci rozwoju zależnego, który, jak poprzednie postaci, okazał się raczej pogłębianiem niedorozwoju. Niekoniecznie w dosłownym rozumieniu – część krajów Latynoameryki mogła się pochwalić wzrostem poziomu życia, konsumpcji, a nawet wyspowym uprzemysłowieniem z udziałem kapitału zagranicznego (choć zazwyczaj mniej zaawansowanym i bardziej „kapryśnym” niż w przypadku industrializacji dokonywanej siłami państwa w ramach rozmaitych wcześniejszych prób wybicia się na niezależność). Nie było jednak mowy o „dogonieniu” gospodarek krajów kapitalistycznego centrum, a wręcz dystans ten się powiększał. W krajach Latynoameryki wciąż istniały ogromne obszary biedy i braku dostępu do podstawowych usług, rosły nierówności społeczne, nie zdołano przezwyciężyć nawet tak podstawowych bolączek, jak analfabetyzm znacznego odsetka społeczeństwa. Wraz z koncentracją kapitału i procesami demograficznymi wzrastał też odsetek bezrolnych chłopów. To powodowało masowe migracje, a ośrodki miejskie borykały się z problemami chaotycznego rozrostu i zapaści wielu funkcji. Nieustanna presja na obszary przyrodnicze i źródła surowców skutkowała wysiedleniami ludzi, dewastacją środowiska naturalnego, chorobami mieszkańców itp.
Nowa fala suwerencjonizmu latynoamerykańskiego przybierała rozmaite formy organizacyjne. Nie zrezygnowano z walki zbrojnej – choć teraz prowadzonej już w mniej krwawy, a bardziej medialny sposób – w postaci ruchu (neo)zapatystowskiego, który 1 stycznia 1994 r. przejął kontrolę i wywalczył nieformalną autonomię w części meksykańskiego stanu Chiapas. Inną formułą były masowe ruchy społeczne, domagające się różnorakich reform. Chyba najbardziej znany z nich to brazylijski Ruch Rolników bez Ziemi (MST), domagający się prospołecznych przeobrażeń agrarnych i wspólnotowo-egalitarnego rozwoju obszarów wiejskich. Jednak tego typu inicjatyw było znacznie więcej – można powiedzieć wręcz, że kontynent ogarnęło swoiste wrzenie ludowe. Spore znaczenie i siłę mobilizacyjną osiągnęły tu organizacje i ruchy zwracające uwagę na dewastację przyrody. Nierzadko łączyły one postulaty ekologiczne z domaganiem się poszanowania praw i faktycznego równouprawnienia rdzennej ludności indiańskiej, często posiadającej tylko formalnie status obywatelski.
Jeszcze inną, najbardziej znaną poza regionem formą tej fali buntu, stały się lewicowe lub lewicujące inicjatywy polityczne. Wyniosły one do władzy liderów ludowych – Lulę da Silvę i Dilmę Rousseff w Brazylii, Cháveza w Wenezueli, Moralesa w Boliwii, Rafaela Correę w Ekwadorze, małżeństwo Kirchnerów w Argentynie itd. Cechami wspólnymi tych rządów były, w różnych proporcjach, transfery socjalne i próby upodmiotowienia mas społecznych. Nie wynikało to tylko z idei, które przyświecały lewicowym populizmom10, lecz miało także rys pragmatyczny. Oznaczało w pierwszym przypadku zwiększenie popytu wewnętrznego na rozmaite produkty krajowego przemysłu, czyli wzrost gospodarczy i większą niezależność od wahań koniunktury światowej i kaprysów zagranicznych importerów. W drugiej kwestii chodziło o wzmocnienie legitymizacji władzy, co było szczególnie ważne wobec zwyczajowych prób przeciwdziałania zmianie społecznej (czy choćby zmniejszania jej zakresu) ze strony burżuazji kompradorskiej oraz amerykańskiego hegemona, choć w przypadku tej fali suwerencjonizmu realizowanych zwykle metodami „miękkimi”.
Jeszcze innym rysem szczególnym nowej fali populizmów Ameryki Łacińskiej były deklaracje spod znaku troski o stan środowiska i zasobów natury. Skala zniszczeń i eksploatacji w regionie oraz rosnąca świadomość problemów globalnych, a także krytyka „marnotrawnego” kapitalizmu – kazały podjąć ten temat przynajmniej hasłowo. Trend ów związany był także z dowartościowaniem ludności rdzennej i jej kosmogonii, z silnie zaakcentowaną troską o Matkę Ziemię (Pacha Mama). W części krajów regionu nowa fala populizmu oznaczała bowiem nie tylko programy socjalne, antyamerykanizm, etatyzm gospodarczy i deklaratywną troskę o środowisko, ale także próby wypracowania projektu antykolonialnego w sferze kultury, poprzez dowartościowanie wątków rodzimych w opozycji do kultury angloamerykańskiej i globalnej popkultury.
Najsilniejszy wyraz „zielona fala” przybrała w Boliwii, gdzie z inicjatywy prezydenta Moralesa w roku 2010 przyjęto jako oficjalny dokument normatywny Siedem Zasad Matki Ziemi, obejmujący kluczowe aspekty ochrony środowiska i życia biologicznego. Morales na forum międzynarodowym promuje wizję Deklaracji Praw Matki Ziemi, analogiczną do Deklaracji Praw Człowieka. Do roli quasioficjalnej ideologii państwowej urosła w Boliwii zasada Buen Vivir – definiująca „dobre życie” nie tylko w kontekście rozwoju gospodarczego i zabezpieczenia przyzwoitego poziomu egzystencji materialnej, lecz także uwzględniając poszanowanie środowiska naturalnego, wspólnotowości, pozytywnych więzi społecznych i dobrostanu niematerialnego.
Ruch robotników bez ziemi (Portugalski: Movimento dos Trabalhadores Sem Terra, MST), największy ruch społeczny w Brazylii i Ameryce Południowej, zrzeszający ponad 1,5 miliona osób. Źródło: wikicommons
***
Tego rodzaju hasłom towarzyszyły w krajach regionu pewne rozwiązania praktyczne i regulacje prawne. Ograniczono wyręby lasów amazońskich i w ogóle deforestację, zrezygnowano z części gigantycznych inwestycji (głównie hydrotechnicznych), uznano zasadność partycypacji społecznej (w tym wspólnot lokalnych, także indiańskich) w określaniu kierunków działań proekologicznych. Szybko jednak okazało się, że właśnie w tej sferze nowym rządom najtrudniej przychodzi realizacja obietnic czy odstąpienie od praktyk neoliberalnych poprzedników. Kraje te stanęły przed dylematem doskonale znanym niedorozwiniętym gospodarkom obszarów peryferyjnych: co eksportować, jeśli chce się utrzymać równowagę w wymianie handlowej, a brakuje produktów zaawansowanych technologicznie i o wysokiej marży zysku; jak sfinansować programy socjalne i rozwój społeczny. Odpowiedź była taka, jak zwykle: surowce naturalne, dobra przyrodnicze, płody rolne. O ile sytuacja części z tych krajów jest obecnie o wiele lepsza niż przed kilkoma dekadami, m.in. dzięki rozwojowi przemysłu i urbanizacji, o tyle wzrosły też aspiracje ludności w kwestii poziomu życia, a także sama liczba obywateli. Oznacza to, że w państwach nadal dalekich od poziomu rozwoju znanego z krajów kapitalistycznego centrum, wciąż to właśnie „gospodarka naturalna” pozostaje znaczącym źródłem dochodów i możliwości akumulacji kapitału. Niewątpliwie wszystkie czy niemal wszystkie z krajów regionu, które ogarnęła fala lewicowych populizmów, mogą mówić o sukcesach swojej polityki społecznej: zaoferowaniu powszechnego wsparcia socjalnego, rozwoju systemu edukacyjnego, znacznej redukcji skali biedy i ubóstwa, poprawie zdrowotności itp. Niekoniecznie szło to jednak w parze ze znaczącą i zarazem trwałą zmianą w dziedzinie ochrony środowiska i przyrody.
Część z tych krajów oparła „nowe porządki” na dalszej, nierzadko wzmożonej eksploatacji surowców nieodnawialnych. Różnica – niebagatelna przecież – wobec sytuacji wcześniejszej polegała na zmianie stosunków własnościowych i przeznaczeniu zysków. Tak stało się z nacjonalizacją przemysłu wydobycia i przetwórstwa ropy naftowej czy gazu ziemnego m.in. w Wenezueli, Boliwii, Ekwadorze. Eksploatacja tych surowców nawet wzrosła, tyle że dochody w znacznej części trafiły do budżetów państw i pozwoliły sfinansować programy socjalne (np. w Boliwii wzrost dochodów budżetowych z wydobycia gazu ziemnego był po nacjonalizacji sektora aż ośmiokrotny). Przykład Wenezueli pokazuje, że bardzo łatwo było wpaść w klasyczną pułapkę tak jednostronnego rozwoju – gdy ceny ropy na światowych rynkach spadły, kraj pogrążył się w głębokim kryzysie. W części państw regionu nastąpił z kolei rozwój przemysłowego rolnictwa i hodowli z przeznaczeniem na eksport. To przede wszystkim przypadki Argentyny i Brazylii, które wykorzystały koniunkturę na światowych rynkach żywności i odnotowały znaczny wzrost produkcji sektora rolnego. Wiążą się z tym jednak liczne skutki uboczne. Przede wszystkim była to kontynuacja wylesień na potrzeby upraw i pastwisk, ale także rozrost monokultur wykorzystujących ogromne ilości nawozów sztucznych i środków ochrony roślin, a także organizmów transgenicznych, stymulujących wzrost zużycia wody i energii (i związana z tym konieczność kolejnych drastycznych ingerencji w ekosystem). Znaczna część inwestycji w sektorze rolnym tych państw to w dodatku, inaczej niż w przemyśle wydobywczo-surowcowym, aktywność kapitału zagranicznego i największych światowych koncernów agrospożywczych.
Od początków drugiej dekady obecnego stulecia można mówić o częściowym odwrocie od polityki zrównoważonego rozwoju w tych krajach. Szczególnie widoczne jest to w państwach większych i zarazem postrzeganych jako regionalni gracze pierwszoligowi. W Brazylii, gdzie polityka socjaldemokratyczna i etatystyczna zaowocowała nie tylko wielkim sukcesem społecznym, ale także nadziejami na wyjście z „odwiecznego” statusu peryferyjnego i doszlusowanie do grona światowych wschodzących potęg, można wręcz mówić o pewnym odwrocie „zielonej fali”, szczególnie w tych sferach, które dotyczą ochrony przyrody, nie zaś szeroko pojętej ekologii. Warto podkreślić to rozróżnienie, bo sumaryczne wskaźniki bywają mylące: przykładowo, budowa ogromnej tamy rzecznej na potrzeby elektrowni wodnej skutkuje wzrostem produkcji energii ze źródeł odnawialnych (energetyka wodna odpowiada za 80% zużycia prądu w Brazylii), ale nierzadko w realiach regionu oznacza to zniszczenie bezcennego ekosystemu i bioróżnorodności, zalanie tysięcy hektarów lasów, zanieczyszczenie wody itp., nie wspominając o skutkach społecznych. Od kilku lat powraca się w Brazylii do zarzuconych kontrowersyjnych decyzji o budowie wielkich tam rzecznych. Powstają ogromne monokultury rolne i pastwiskowe na potrzeby produkcji eksportowej – głównie soi i wołowiny. Wciąż nie uporano się całkowicie z problemem presji osadniczej oraz nielegalnych wyrębów lasów amazońskich. Jakkolwiek „udało się w Brazylii od 2004 r. zmniejszyć pięciokrotnie powierzchnię niszczonej corocznie puszczy, z ponad 25 tys. km2 do już tylko 5 tys. km2 w 2011 r. i utrzymać wycinkę na tym poziomie, wielokrotnie niższym niż przez poprzednie 30 lat”11, to jednak presja biznesu na ten obszar trwa, a rządy w ostatnich latach coraz bardziej jej ulegają. W dodatku zaobserwowano, że polepszenie ochrony lasów amazońskich poskutkowało większą presją i pogorszeniem sytuacji w innych regionach kraju – biznes rolny, wydobywczy i drzewny przeniosły swoje interesy na tereny słabiej obserwowane przez krajową i światową opinię publiczną. W Ekwadorze zniesiono po zaledwie kilku latach obowiązek konsultowania przez firmy wydobywcze ze społecznościami lokalnymi planów nowych inwestycji i ich wpływu na środowisko. Nawet kraj z tak silnym wizerunkiem ekologicznym jak Boliwia dopuszcza coraz częściej eksploatację gazu ziemnego i pozyskanie innych surowców na obszarach chronionych, które początkowo zostały wyłączone z możliwości prowadzenia tam działalności gospodarczej. Jak konkluduje badacz nowych lewicowych populizmów latynoamerykańskich i ich skutków, Marcin Rzepa, „odwieczny problem z innowacyjnością w Boliwii – polegający na tym, że za bogactwo uważa się surowce mineralne, a więc to, co się znajduje, a nie tworzy – pozostaje nadal nierozwiązany”12.
Na szerszym poziomie mamy do czynienia z potwierdzeniem słuszności diagnozy sformułowanej przez jednego z czołowych analityków systemu spychającego całe kraje i regiony świata do roli wiecznych peryferii: „Ekonomia polityczna bieżącej sytuacji polega na tym, że historyczny kapitalizm znajduje się w kryzysie właśnie dlatego, że nie może znaleźć rozsądnych rozwiązań swych obecnych dylematów, spośród których niezdolność powstrzymania zniszczeń ekologicznych jest największym”13. Wallerstein wskazuje, że centralne ośrodki systemu kapitalistycznego przerzucają efekty uboczne dewastacji środowiska na kraje peryferyjne, tamtejsze elity obciążają nimi społeczeństwo, to zaś nie ma ucieczki z takiej sytuacji – otaczający je świat natury, dotknięty skutkami działalności człowieka, jest „końcem rury”, czyli skupiskiem i śmietniskiem skutków takiego systemu produkcji i konsumpcji.
***
W klasycznej już dziś książce Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej, będącej swoistym manifestem przeciwko wiecznej peryferyjności, Eduardo Galeano zarzucał liberalnym elitom tego regionu, że są one „piewcami niemocy”. Nie są gotowe zdobyć się na odważny czyn, na zrzucenie tyleż mentalnych, co materialnych kajdan trzymających kraje regionu w ucisku, biedzie i zapóźnieniu. Wydarzenia ostatnich 20 lat pokazują, że nowym populistycznym liderom, ale także ruchom społecznym i innym podmiotom aktywnym w regionie, udało się przynajmniej częściowo przełamać tego typu mentalność. W sferze socjalnej, ale także w rozmaitych innych wymiarach życia publicznego, jak dostępność edukacji czy umożliwienie obywatelom realnej i regularnej, nie tylko rytualno-wyborczej, partycypacji w procesach decyzyjnych, udało się dokonać naprawdę wiele, być może wręcz bezprecedensowo dużo. Najmniejsze są osiągnięcia, mimo zrozumienia problemu i cząstkowych reform, w dziedzinie, która najmocniej definiuje regionalną peryferyjność, czyli w zmniejszeniu uzależnienia rozwoju krajów od reguł „gospodarki naturalnej”: eksploatacji surowcowej i eksportowo zorientowanej produkcji płodów rolnych. W tej kwestii peryferie pozostają peryferiami.
Nie należy wszakże postrzegać tego problemu w sposób uproszczony i moralizatorski. Przyczyną takiego stosunku do zasobów naturalnych są uwarunkowania strukturalne, sięgające głęboko w przeszłość i nierozerwalnie splecione ze światowym układem sił. Presja na ekosystem w krajach peryferyjnych nie jest przejawem braku świadomości czy wyrazem lokalnego „ciemniactwa”. Jest ona skutkiem żelaznych reguł, jakie eksploatowanym regionom narzucają definiowane przez światowe potęgi warunki wymiany handlowej.
Surowce, zasoby naturalne, płody rolne, nieprzetworzone „zacofane” produkty – to często jedyne lub jedne z niewielu atutów takich krajów w ogóle lub wśród tych, które można stosunkowo szybko i bez wielkich inwestycji pozyskać i spieniężyć, czy to na potrzeby równowagi w bilansie handlu zagranicznego, czy w celu sfinansowania wydatków budżetowych, także tych o charakterze socjalnym. Ten atut zazwyczaj jest w przynajmniej pewnym stopniu również przekleństwem takich krajów i regionów, petryfikując ich niedorozwój.
Należy ostrożnie kreślić analogie między regionami odległymi geograficznie i kulturowo. Warto jednak dokonywać porównań Polski (i krajów postkomunistycznych) z Latynoameryką. Mamy podobną przeszłość – długie trwanie pańszczyzny i gospodarki feudalnej oraz ich skutków. Mamy podobne miejsce na geogospodarczej mapie świata. Jeśli polska rzeczywistość bywa lepsza niż w niektórych krajach i regionach Ameryki Łacińskiej, to bynajmniej nie z powodu naszego większego zaawansowania cywilizacyjnego i przynależności do Zachodu. Choć będzie to teza niepopularna, warto spojrzeć na środkowoeuropejskie półwiecze spod znaku realsocjalizmu jak na okres, w którym dokonywano różnych prób przezwyciężenia peryferyjnego statusu tych obszarów. Jakkolwiek okres ten jest nie do obrony z punktu widzenia etycznego czy swobód obywatelskich, to błędem byłoby pochopne potępianie ówczesnych wysiłków na innych płaszczyznach. Problemem niekoniecznie była izolacja od światowej gospodarki kapitalistycznej. Być może, jak wskazuje przykład krajów Latynoameryki, było to swego rodzaju wybawienie, pozwalające dokonać w chronionych warunkach częściowego rozwoju przemysłu, urbanizacji, egalitarnych i powszechnych usług publicznych itp. zamiast utrwalania niedorozwoju w warunkach nierównej wymiany handlowej z Zachodem i funkcjonowania jako jego rolno-surowcowe zaplecze. Przygodę z komunizmem kraje w rodzaju Polski, Rumunii czy Bułgarii zaczynały jako obszary w znacznej mierze zacofane, z cechami gospodarki postpańszczyźnianej. W kapitalizm wchodziły natomiast pół wieku później z dużymi miastami, rozbudowaną infrastrukturą, wyedukowanym społeczeństwem, przemysłem ciężkim, powszechną służbą zdrowia itp. Oczywiście były to realia dalekie pod wieloma względami od zachodnich, ale takim krajom jak Anglia, Holandia czy USA ustępowaliśmy znacząco także w roku 1939 wedle wielu wskaźników rozwojowych. Z kolei państwa Latynoameryki, po kilku dekadach rozwoju zależnego, pozostawały w roku 1989, a nawet dekadę później, obszarami, gdzie niemałe żniwo zbierały wciąż takie zjawiska, jak skrajne ubóstwo, analfabetyzm czy brak podstawowej infrastruktury poza nielicznymi obszarami metropolitalnymi. Działo się tak, pomimo że nikt tych krajów nie odizolował od Zachodu – przeciwnie, były uwikłane w wiele zależności z krajami kapitalistycznego centrum. Największym grzechem real-socjalizmów nie było zatem pozostawanie za żelazną kurtyną, jak chciałaby naiwna liberalna narracja. Sednem problemu był autorytarno-ekskluzywny charakter tych ustrojów, nie pozwalający dokonać procesu faktycznej emancypacji polityczno-obywatelskiej mas społecznych i pozyskania ich na potrzeby dzieła świadomego przezwyciężenia przynajmniej częściowych skutków zacofania i peryferyzacji. Parafrazując znane powiedzenie Lenina, problemem real-socjalizmów była elektryfikacja bez władzy rad, a zaledwie z władzą wyobcowanej i uprzywilejowanej nowej klasy rządzącej partyjnych aparatczyków.
Perspektywa każąca spojrzeć na kraje Europy Środkowo-Wschodniej jak na odpowiednik peryferii latynoamerykańskich, pozwoliłaby nam, przy uwzględnieniu różnic regionalnych, dostrzec istotne cechy zachodzących zjawisk. Należy oczywiście przyjąć np. poprawkę, że w Latynoameryce bunt peryferii wyrażał się w postaci i „stylistyce” częściej lewicowej niż prawicowej, gdyż tamtejszy hegemon (USA) wielbił kapitalizm, a elity kompradorskie i proamerykańskie junty były zazwyczaj liberalno-prawicowe, natomiast u nas frazesowa lewicowość real-socjalizmów i separacja od kapitalistycznego Zachodu zaowocowały odmiennymi nastrojami i sympatiami. Dlatego też dzisiaj środkowoeuropejskie inicjatywy akcentujące suwerenność są zazwyczaj prawicowe.
Franz Ernst Brückmann, Kopalnia serbra w Potosí w Peru (ob. Boliwia), grafika, 1727. ©John Carter Brown Library, Box 1894, Brown University, Providence, R.I. 02912
Nie powinno nam to jednak przesłaniać strukturalnego wymiaru tego zjawiska. Bunt peryferii bywa ślepy w sferze haseł, lecz nie przekreśla sensu rozpoznania swojej peryferyjnej pozycji oraz chęci jej przezwyciężenia. Podobne są także strukturalne uwarunkowania takiego położenia – kraje te zostały sprowadzone dawno temu do roli dostarczyciela tanich płodów rolnych, nieprzetworzonych produktów, taniej siły roboczej itp. Ich możliwości rozwojowe są ograniczone, pole manewru niewielkie, a przykładanie do peryferii wzorców rodem z krajów kapitalistycznego rdzenia może się wydawać moralnie słuszne, lecz pod względem intelektualnym prowadzi nierzadko na manowce. Jeśli kraje naszego regionu nie są tak doskonale ekologiczne jak państwa Zachodu – w przeważającej mierze korzystają z węgla czy gazu ziemnego w energetyce, eksploatują przyrodę, operują zacofanymi technologiami, niechętnie ustanawiają obszary chronione itp. – to niekoniecznie dlatego, że ich elity są ciemne i zacofane albo pozbawione świadomości ekologicznej (choć i takie postaci czy środowiska się tu oczywiście zdarzają). Dzieje się tak, ponieważ biorą udział w grze nierównych sił i w grze o sumie nierzadko zerowej. W grze, w której to one są peryferiami, nie centrum.
Nie oznacza to bynajmniej, że powinniśmy się godzić na rolę wiecznego przedmiotu eksploatacji (i samoeksploatacji) i bezkrytycznie akceptować peryferyjno-zacofane realia i ich skutki społeczne czy ekologiczne. Oznacza natomiast, że warto mieć świadomość, iż wiele tych aspektów rzeczywistości wynika z uwarunkowań strukturalnych, a ich przezwyciężenie nie dokonuje się dzięki zapatrzeniu w Zachód, lecz w mozolnym wysiłku na rzecz częściowej zmiany układu sił. Przykład krajów Latynoameryki pokazuje, że jest to możliwe, ale zarazem trudne, a realne procesy i zjawiska niekoniecznie nadążają za świadomością i chęciami.
BIO
Remigiusz Okraska - redaktor naczelny kwartalnika „Nowy Obywatel”, twórca portalu Lewicowo.pl, autor ponad 500 tekstów publicystycznych, redaktor i pomysłodawca oraz autor posłowia do wznowień książek lub broszur z klasycznymi tekstami z zakresu polskiej myśli ideowopolitycznej, m.in. Edwarda Abramowskiego, Romualda Mielczarskiego, Ludwika Krzywickiego, Marii Dąbrowskiej, Andrzeja Struga, Jana Wolskiego, Jana Gwalberta Pawlikowskiego, Franciszka Stefczyka.
* Zdjęcie w tle: Franz Ernst Brückmann, Kopalnia serbra w Potosí w Peru (ob. Boliwia), grafika, 1727 © John Carter Brown Library, Box 1894, Brown University, Providence, R.I. 02912
[1] Wojciech Giełżyński, Rewolucja w imię Augusta Sandino, Warszawa 1979, s. 94
[2] Oskar Lange, Dlaczego kapitalizm nie potrafi rozwiązać problemu krajów gospodarczo zacofanych, [w:] tegoż, Dzieła, tom I – Kapitalizm, Warszawa 1973, s. 740.
[3] Tamże, s. 744.
[4] Fernando H. Cardoso, Enzo Faletto, Zależność a rozwój w Ameryce Łacińskiej. Próba interpretacji socjologicznej, Warszawa 2008, s. 148. Polska edycja korzysta z wydania książki z roku 2004.
[5] Tadeusz Łepkowski, Simón Bolivar. Rozważania o losach i dziele rewolucjonisty, niepublikowany referat, cyt. za: Marcin Kula, Narodowe i rewolucyjne, Londyn – Warszawa 1991, s. 317.
[6] Cyt. za: Adam Leszczyński, Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980, Warszawa 2013, s. 401.
[7] Andrzej Stawar, Zachód w Polsce, „Dźwignia” nr 4, VII 1927.
[8] Cyt. za: Jarosław Tomasiewicz, Wojna światów. Wokół teorii zależności, „Obywatel” nr 26, 2005.
[9] Marcin Kula, Boliwia 1952: „Rewolucja narodowa”, [w:] Zamachy stanu, przewroty, rewolucje. Ameryka Łacińska w XX w., praca zbiorowa pod redakcją Tadeusza Łepkowskiego, Warszawa 1983, s. 146.
[10] Autor chciałby podkreślić, że nie używa terminu „populizm”, choć tak się niestety przyjęło na gruncie doktryny klas panujących w III RP, w znaczeniu pejoratywnym. Populizm to termin neutralny, a przy założeniu, że oznacza ideologiczną emanację interesów klas ludowych, wręcz pozytywny.
[11] Nie tylko o Amazonii, czyli ochrona środowiska w Brazylii – wywiad z Wojciechem Doroszewiczem, [w:] Brazylia, kraj przyszłości?, praca zbiorowa, red. Janina Petelczyc, Marek Cichy, Warszawa 2016, s. 237.
[12] Marcin Rzepa, Przebudzenie obywatelskie, emancypacja Indian, nowa polityka. Problemy społeczne Boliwii, „Nowy Obywatel” nr 70, wiosna 2016.
[13] Immanuel Wallerstein, Koniec świata jaki znamy, Warszawa 2004, s. 114.