Nasza ludzka kondycja jest taka, że jak jest dobrze, to spodziewamy się pogorszenia, żeby wyprzedzić bieg wypadków, które, na co mamy nadzieję, będą nas wtedy mniej bolały. Dlatego każdy czasami narzeka lub chciałby, ale się powstrzymuje - tyle że niektórzy narzekają lub chcieliby narzekać częściej niż inni. Polacy uchodzą powszechnie, a przynajmniej tak wynika z doświadczenia nabytego w ciągu całego mojego życia z Polakami oraz narodami ościennymi, których przedstawicieli poznałem, za naród narzekający nieco więcej niż inne narody po zachodniej stronie naszej granicy. Kto narzeka? Narzekają przede wszystkim pokrzywdzeni – na swoją krzywdę. Narzekają Ukraińcy, z ich narzekania wieje realnym zagrożeniem. Polska oczywiście jest pokrzywdzona przez los, ale raczej geograficznie i klimatycznie: leży w strefie umiarkowanej poddanej procesom fluwialnym i denudacyjnym, gdzie front atmosferyczny przechodzi za frontem, a kwiecień plecień przeplata dziwnym trafem zawsze trochę więcej zimy niż lata, co oznacza, że w tym ciepłym (w większości krajów zachodnich) miesiącu w Polsce pada śnieg z deszczem, a temperatura często spada w okolice zera1. Taka aura potrafi przygnębić zwłaszcza osoby starsze i ze skłonnością do lumbago, depresji, zasłabnięć i samobójstwa. Klimat jest narzucającym się, podręcznym, ale i zastępczym wyjaśnieniem naszych trosk. Pogodę można zawsze obciążyć winą za wszystko, ponieważ ta nam nie odpowie, nie będzie się bronić, chmury będą nadal sunąć po niebie, jak suną od miliardów lat.
Wilhelm Bielawa, bez tytułu, 2012. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, bez tytułu, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, Zona empty city, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, Zona empty city, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, Zona empty city, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, Zona empty city, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, bez tytułu, 2014. Za uprzejmością artysty
A jeżeli pomimo mokrego śniegu mamy jednak dobry nastrój? Jak to wyjaśnić? Jest tak zwykle wtedy, gdy myślimy o czymś innym, więc gdy zmierzamy do jakiegoś celu drogą samorealizacji lub gdy mamy do wykonania jakieś niecierpiące zwłoki, a dodatkowo jeszcze przyjemne lub przynajmniej ekscytujące zadanie. Aura ma wtedy znaczenie trzeciorzędne lub zgoła nie ma go wcale.
Druga po pogodzie, choć może w hierarchii przyczyn narzekania Polaków jest to jednak przyczyna pierwsza, to niegdysiejsza niewola. Sto dwadzieścia trzy lata zaborów – trwałe pozbawienie narodowej państwowości, nie pozostały bez wpływu na tożsamość narodową, która transformowała w rozmaite, rozproszone postacie, ulepione przez kulturę poszczególnych zaborców – stanowiły i wciąż stanowią dobry powód do narzekania. Od czasów pierwszego rozbioru język polski zmienił się znacznie. Nie rozstrzygniemy, na ile do zmian przyczyniły się zabory, ale możemy bez większego ryzyka przyjąć, że w jakimś stopniu się przyczyniły, i że pogłębiły raczej rozproszenie, zróżnicowanie i rozplenienie lokalnych ojczyzn niż przyniosły harmonizację i uniwersalizację ogólnopolskiej kultury.
Przyczyną narzekania bywa także brak szlacheckich korzeni, które do dziś stanowią źródło prestiżu. Polacy cierpią, jako naród, na szeroko pojęty niedobór prestiżu. Większość naszych rodaków zasilających dzisiejsze mieszczaństwo, czyli klasę lekkopółśrednią, inteligencję, ma korzenie chłopskie, których najczęściej się wstydzi, z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że swoje aktualne położenie – o wiele korzystniejsze niż położenie pradziadków – zawdzięcza właściwie, choć pośrednio, inwazji Niemiec i Sowietów na ziemie polskie oraz zdziesiątkowaniu przez nich dawnych elit. Drugim powodem wstydu z powodu chłopskich korzeni i dobrym powodem do narzekania jest po prostu własne „chłopstwo”, brak obycia. Mało kto publicznie narzeka na swoje „chłopstwo”. Jest ono najczęściej jednak wypierane do nieświadomości, a wiadomo, że wszystko co wyparte, prędzej czy później powraca, choć w zmienionej formie, na przykład w formie narzekania na pogodę lub nieodmiennie niski poziom rozwoju polskiego designu, przemysłu lotniczego lub na cokolwiek innego, co ma związek z państwem2. Popularną maską zakrywającą wstyd z chłopskich korzeni jest powracający mit Sarmacji, zgodnie z którym każdy potomek dziewiętnastowiecznego chłopstwa może odkryć w sobie pana samego siebie, szlachcica z parlamentarnym prawem weta. Prawda jednak jest taka, że nasi chłopscy przodkowie, którzy orali piękne polskie pola i odpoczywali w malowniczych polskich siołach, do dziewiętnastego wieku włącznie byli umiejscowieni na najniższym szczeblu drabiny społecznej, w pozycji totalnej zależności od ówczesnych ziemiańskich dziedziców.
Polska Rzeczpospolita Ludowa stanowi z kolei dwoisty powód narzekania: jedni narzekają na peerelowskie zapóźnienie Polski, inni – przy czym obie grupy są liczne – na demokratyczną teraźniejszość, marząc o powrocie starego dobrego PRL-u lub czegoś podobnego, ponieważ wtedy, w PRL-u, było sprawiedliwiej, choć co prawda było w nim nieco mniej wolności. Lepiej jednak, myślą zwolennicy powrotu standardów peerelowskich, zabezpieczyć większej liczbie ludzi minimum egzystencjalne, niż konstruować warunki ekonomiczne sprzyjające nieograniczonemu rozwojowi biznesowej awangardy. Liczy się względny spokój ujarzmionego, jednak paradoksalnie także upodmiotowionego – za cenę popędu – ludu; podmiotu pozbawionego popędu, ujarzmionego chomątem minimum egzystencjalnego bezpieczeństwa, smaganego lękiem i nieufnością wobec innych. Wolny rynek z kolei postawił na luksus. Najpierw w przaśnej, nowobogackiej formie, w dekorowaniu wszystkiego, w kolorowaniu i budowaniu domów à la cygański król. Był to także dobry czas dla ludzi przedsiębiorczych i zdecydowanych. Nareszcie zwyciężyły popęd i pragnienie, tyle że wraz z tym zwycięstwem pogłębiły się nierówności społeczne. Lud jednak nie przestał być z dnia na dzień podmiotem, lud pamięta, że minimum egzystencjalne było kiedyś za nic, i tęskni do tego poczucia bezpieczeństwa. Jednocześnie pozostaje w całkowitym impasie, marazmie i bierności w grze według reguł wolnego rynku, w jakiejkolwiek dziedzinie produkcji. Lud obsługuje kasy w sklepach, w których kupują bogaci mieszczanie; sklepach, których sieci należą do utalentowanych biznesmenów lub dziedziców fortun.
Przyczyną narzekania jest niemoc. Nie możemy zmienić pogody, nie możemy zmienić świata, nie możemy zmienić niczego. Oto najczęstszy ciąg powodów do narzekania. Poza przyczynami klimatyczno-geo-politycznymi, w których fikcyjność zagrożenia przechodzi płynnie w realność, można również mówić o wychowaniu do narzekania, którego wszakże nie otrzymaliśmy w genach.
Tutaj niebagatelną rolę odgrywa religia, silnie powiązana z polskim romantyzmem, któremu zawdzięczamy z jednej strony wiele pięknych dzieł sztuki, ale z drugiej strony także osadzenie w mesjańskim sposobie myślenia, czyli w biernej postawie oczekiwania, by ktoś inny (zbawiciel) przybył i wydobył nas z niedoli3. Z psychologicznego punktu widzenia pozycja mesjańska jest pozycją proszenia się o kolonizację intelektualno-polityczną przez innego, który przyjdzie i rozwiąże za nas nasze własne, najbardziej dotkliwe problemy. Jest to więc powrót do marzeń o zbawiennej zależności od czułej matki. Mesjanizm ten prowadzi do infantylizacji społeczeństwa, które pragnie powrócić do umysłowego dzieciństwa i w nim pozostać.
Długo po okresie romantycznym, który zresztą nigdy z „polskiej duszy” tak całkiem nie zniknął4, mesjanizm polski niedawno objawił się w szacie amerykańskości, prowadząc do przyjmowania z bezkrytyczną radością i nadzieją wszystkiego, co przychodzi do nas z USA, niezależnie od nieprzyznawania przez kolejnych prezydentów tego domniemanego raju wiz dla Polaków, oraz niezależnie od przekonującej, rozwiniętej już w XIX w. przez Alexisa de Tocqueville krytyki amerykańskiego stylu życia i amerykańskiej demokracji. W wyobraźni zbiorowej dużej części Polaków Amerykę wypiera dziś w roli mesjasza naród i wspólnota zorganizowane wokół idei katolicyzmu, mamy więc jakby powrót do tego, co już było, problem w tym, że powrotów nie ma a drugie części wielkich hitów kinowych najczęściej nieco ustępują częściom pierwszym. Ów epigoński zwrot wynika z globalizacji i ogólnoświatowego spowolnienia tendencji modernizacyjnych. Pozostała część społeczeństwa polskiego ani nie chce, ani nie jest w stanie dokonać takiego powrotu, musiałby to być bowiem powrót do poprzedniego stadium rozwoju, zatem – dalsze upośledzenie mocy modernizacyjnych i postępująca inwolucja. Jeżeli jednak mówię o czasie późnej polskości i o narzekaniu Polaków, powinienem zacząć od siebie, aby nikt nie zarzucił mi, że dostrzegam słomki w oczach rodaków, ale nie widzę belki we własnych.Rzeczywiście późno zrozumiałem, że jestem Polakiem i późno uzyskałem poczucie narodowości; wcześniej była tylko nazwa, brzmienie słowa i nazwisko5. Najpierw byłem dzieckiem i to stadium życia trwało, jak na moje ówczesne warunki psychologiczne, dosyć długo. W dzieciństwie uczyłem się hymnu polskiego, ale mógł to być przecież jakikolwiek inny hymn. Co to znaczy? Znaczy to tyle, że gdyby był to jakikolwiek inny hymn państwowy, to także bym się go uczył, ponieważ byłem przede wszystkim dzieckiem, czyli subiektywnie rzecz ujmując, ciekawym świata areligijnym bezpaństwowcem, jak wszystkie dzieci do pewnego momentu. Już wtedy zresztą czułem, że mógłby to być jakikolwiek inny hymn państwowy lub jakakolwiek inna pieśń śpiewana tłumnie z czcią, pompą i przejęciem na szkolnych apelach, ale kiedy tylko dzieliłem się tą obserwacją z dorosłymi, natychmiast byłem przez nich korygowany i pouczany, że hymn to nie byle jaka pieśń, ale pieśń pieśni. Nauka hymnu wiązała się więc z dodatkową metanauką: uczyłem się hymnu, który był hymnem nie byle jakim, lecz właśnie hymnem państwowym, hymnem Polski. Nigdy nie nauczyłem się biegle tej wyjątkowości hymnu polskiego, którą dorośli (nauczyciele) wpajali we mnie i inne dzieci z mojego pokolenia (późnych roczników siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych) w krakowskiej szkole podstawowej. Podobnie było z katolicyzmem, którego nauczanie zaczynało się w tamtych czasach – a były to czasy papieskie, gdy po raz pierwszy w dziejach chrześcijaństwa Polak został papieżem Kościoła rzymskiego – znacznie wcześniej niż nauka hymnu państwowego, bo już w przedszkolu, a i wcześniej, zanim poszedłem do przedszkola, babcia Izabela uczyła mnie paciorka, czyli podstawy i fundamentu, skały, na której stoi do dziś Kościół katolicki.
Aktualnie kwestia paciorka przedstawia się nieco inaczej niż w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dzieci „modlą się” rano i wieczorem raczej do pokemonów, youtuberów i Minecrafta, więc Kościół siłą rzeczy, chcąc uniknąć niebezpiecznego, gdyż grożącego mu sromotną porażką w aurze śmieszności, starcia z rozwiniętą technologią rozrywkową późnego kapitalizmu, musiał się w kwestii modlitewnych wymagań wysuwanych względem dzieci zliberalizować. Może zresztą nie musiał, ale na Soborze watykańskim II wybrał drogę liberalizacji, która została zresztą ostatnio ironicznie podważona przez Paolo Sorrentino w serialu Młody papież. Dziś widzimy, jak Kościół polski próbuje powrócić do czasów sprzed Soboru watykańskiego II, aby naprawić „błąd” Vaticanum II, natomiast katolicyzm światowy odzyskał ostatnio nieco bardziej liberalny kurs, czego symbolem stał się już papież Franciszek. Nawet w Polsce wzmożenie i radykalizacja konserwatywnego kursu Kościoła dotyczy raczej ideologii i medialnego obrazu niż realnych, masowych praktyk religijnych w zaciszu domowym i w klasach szkolnych. Modlitwa odbywa się dziś w polskich szkołach podstawowych na początku każdej katechezy, ale nie jest wymagana rano i wieczorem. Z niezmówienia paciorka dzieci nie muszą się już spowiadać księdzu. Mimo tych modernizacyjnych zabiegów, coraz więcej dzieci moich rówieśników nie chodzi na religię, a Kościół skarży się w katolickich mediach na „spadek powołań”.
Wilhelm Bielawa, bez tytułu, 2012. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, Obsesja, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, Obsesja, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, Obsesja, 2013. Za uprzejmością artysty
Wilhelm Bielawa, bez tytułu, 2009. Za uprzejmością artysty
Faktem jest, że z dawnej reguły zakonu polskiego dzieciństwa pozostał dziś już tylko obowiązek uczestnictwa w coniedzielnej mszy. Moja katecheza, w porównaniu z katechezą dzisiejszych kilkulatków, przypominała reżim zakonu tercjarskiego. Ja swój paciorek zmawiałem, tak jak wszystkie inne dzieci w tamtym czasie, do ściany na której wisiał krzyż, i zmawiałem go tak mniej więcej od trzeciego roku życia, gdzieś do drugiej klasy szkoły podstawowej, kiedy to przystąpiłem do pierwszej komunii. Wcześniej zostałem oczywiście ochrzczony w stanie głębokiej nieświadomości, w trzecim miesiącu życia, jak większość Polaków. Jeśli chodzi o zaprzestanie paciorka, to najpierw zaczęło mi brakować czasu na modlitwę poranną, ale też dosyć szybko zaprzestano wymagać ode mnie tej modlitwy (na kolanach i na głos). „Pomodlisz się w myślach, ważne, żebyś zdążył do szkoły”, mawiała mama, co było z jej strony racjonalną i postępową transgresją norm narzuconych przez pokolenie wcześniejsze. Prym w narzucaniu owych norm wiodły osoby konsekrowane. Mam tutaj na myśli przede wszystkim Danielę Kwas, siostrę zakonną, która na etapie przygotowań komunijnych prowadziła z moją klasą zajęcia z katolicyzmu. Siostrze wystarczał mój paciorek wieczorny, który zresztą stopniowo także zaczynałem omijać, zwłaszcza w piątki, soboty i podczas słonecznych wakacji, gdy do późna ganiałem z moją wspaniałą bandą kolegów i koleżanek po polskich polach, siołach i łąkach, z którego to ganiania wracałem wprost do wanny lub wręcz do łóżka, gdzie natychmiast zasypiałem – nie było już mowy o klęczeniu i szeptaniu. Otóż siostra Daniela Kwas uczyła mnie nie tylko nowych modlitw, ale uczyła mnie także poczucia winy spowodowanego niezmówieniem wieczornego paciorka. Nie widziałem nic złego w niezmawianiu paciorka, ale siostra powtarzała mi na regularnych zajęciach z katolicyzmu, że w niezmawianiu paciorka tkwi zło, i że z niezmówionym paciorkiem nie można podchodzić do komunii, i nie można „przyjmować do serca Pana Jezusa”, a jeśli mimo niezmówionego z własnej woli – lub z własnego zaniechania, wynikającego z własnej niechęci i ospałości, czyli z ulegania cielesnej i duchowej ociężałości – paciorka, jednak podeszło się do komunii świętej, to grzeszyło się świętokradztwem, czyli ciężko, gdyż oszukiwało się w ten sposób Pana Jezusa. Adam i Ewa próbowali nawet oszukać samego Boga Ojca i wiadomo co z tego wyszło – upadek i wygnanie. A my przecież nie chcemy upaść, nie chcemy zostać wygnańcami, potępieńcami. Siostra mówiła mi na temat paciorka mniej więcej to samo, co wcześniej babcia, ale z o wiele większym zaangażowaniem i bezkompromisowością. Z tym oszukiwaniem Jezusa i Pana Boga oraz Ducha Świętego, którzy i tak o wszystkim przecież wiedzieli, bo dlaczego niby mieliby nie wiedzieć, więc nie dało się ich oszukać, sprawa była od początku niejasna. Myśl o niemożliwości oszukania podmiotu wszechwiedzącego, dosyć długo nie dawała mi spokoju, ale nie dzieliłem się nią z siostrą Kwas, ponieważ nie chciałem jej niepotrzebnie denerwować. Siostra Daniela i tak żyła w nieustannym napięciu.
Poczucie winy oraz świętokradztwa przyswoiłem sobie, podobnie jak większość moich kolegów i koleżanek, skuteczniej niż wyjątkowość hymnu państwowego. Ilekroć podczas mszy świętej nadchodziło wielkie „sprawdzam”, kiedy to ludzie o czystych sercach podchodzili do stopni ołtarza, by przyjąć do tych swoich czystych serc Pana Jezusa, natomiast ludzie o sercach nieczystych stali nadal nieporuszeni, z ponurymi, udręczonymi duchowo minami, udając, że ich nie ma, tylekroć odczuwałem bądź to satysfakcję z czystości serca, kiedy akurat byłem dobrze wyprany i wyprasowany wewnętrznie po generalnej spowiedzi, bądź poczucie winy, jeśli z jakichś powodów do spowiedzi jednak przystąpić nie zdążyłem. Najczęstszym powodem mojego nieprzystępowania do spowiedzi była po prostu niechęć do tej cokolwiek nieprzyjemnej czynności. Jednak świadomość, że nie przystępuję do spowiedzi, ponieważ przyznawanie się do własnych grzechów przed spowiednikiem nie jest przyjemne, została mi na lekcjach religii wielokrotnie wypunktowana przez siostrę Danielę Kwas, która była tyleż gorliwą katechetką, ileż przenikliwym psychologiem. Niepodchodzenie do nieprzyjemnej spowiedzi, odwlekanie nieprzyjemnego wyznawania notorycznie popełnianych grzechów nieodmawiania wieczornego paciorka lub opuszczania mszy świętej lub, później, praktykowania jakże przyjemnej masturbacji, wiązało się ze spiętrzeniem poczucia winy. W wieku dojrzewania tego rodzaju grzechy popełniałem zapamiętale, a zakon tercjarski dzieciństwa zamieniłem na zakon świętego Onana. To spiętrzenie piętrzyło się i piętrzyło, aż chodzenie do kościoła stało się dla mnie szczególnie uciążliwe emocjonalnie.
Dosyć późno odkryłem, że można nie chodzić do kościoła, i że jest to najlepsza terapia na moje religijne rozterki. Najpierw niechodzenie do kościoła – wchodzenie do bazylik i katedr wyłącznie w nastawieniu estetycznym – wiązało się jeszcze z niepokojem i poczuciem winy, ale po jakimś czasie, w wieku dwudziestu paru lat, w czym pomogła mi lektura książek Camusa, a zwłaszcza Nietzschego, uświadomiłem sobie, że cały ten skomplikowany mechanizm nauczania mnie poczucia winy, cały ten system śledzenia samego siebie, którego uczyła mnie siostra Daniela Kwas, robił mi koniec końców źle. Co więcej, odkryłem po raz kolejny to, co od dawna przeczuwałem: że ten system nie jest konieczny, że jest wymysłem pewnej grupy ludzi, którzy dzięki temu systemowi podtrzymują swój dobrobyt i władzę nad „ludem bożym”, czyli nad masami swoich hojnie rzucających na tacę zwolenników. Jednocześnie odkryłem, że aby wyjść z tego systemu, wystarczy po prostu przestać brać udział w jego obrzędach i rytuałach, i że jest to w zasadzie bardzo proste. Wystarczyło wyjść z gry kulturowej, do której byłem przyuczany od dziecka. To wyjście pozwoliło mi swobodniej oddychać. Niestety, jednocześnie musiałem przestać robić to, czego oczekiwałaby ode mnie babcia – to było najtrudniejsze – i rodzice, chociaż akurat rodzice szczęśliwie nie oczekiwali ode mnie religijności, co najwyżej nieprzeszkadzania w obrzędach religijnych. Sami oddawali i oddają się im jakby od niechcenia (z postępującym luzem), żeby z kolei nie zawieść oczekiwań swoich rodziców i dziadków, które nie do końca stały się ich własnymi oczekiwaniami, ale nieustannie jednak dawały o sobie znać w nieświadomości. Wyjście ze wspólnoty katolickiej wciąż bardzo często oznacza – choć nie wprost, nie samo przez się, jak byłoby to ocenione jeszcze trzydzieści lat temu – naruszenie spoistości wspólnoty kulturowej i rodzinnej. Jest to także wspólnota narzekających.
Bycie we wspólnocie oznacza wspólny śmiech (poczucie humoru), ale także wspólne narzekanie (podobny stosunek do negatywności). Ta zmiana wynika z przekształceń tkanki społecznej, z coraz częściej wybieranego przez młodzież samotniczego i niezależnego modelu życia poza religijnymi koordynatami, ale i z przepływającej dziś przez pokolenie trzydziesto- i czterdziestolatków fali rozwodów, które skutecznie wyrzucają post-religijnych rozbitków na brzeg rzeczywistości, wypełnionej zasadą gromadzenia kapitału, emancypacyjną swobodą oraz znormalizowanym i wyzutym z poczucia winy dostępem do pornografii.
Trening katolicyzmu wdraża Polaków od dziecka, poprzez religijne środowisko rodzinne i zorganizowane grupy rówieśnicze (oazy, ministranturę, katolickie harcerstwo), w zideologizowane poczucie winy, które stanowi podstawę podległości hierarchii kościelnej oraz jest platformą, na której zasadza się polskie narzekanie.
Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Oto symptomatyczny fragment zbiorowej modlitwy, odmawianej publicznie w kościołach całego kraju. I to właściwie wystarcza, reszta jest fasadą. Wystarczy, że ludność będzie sobie regularnie powtarzać te słowa w ciszy i skupieniu, a sprawa jest już prawie że załatwiona. Zadowolenie z życia znika, ponieważ oczyszczenie z winy nigdy nie może być zupełne i ostateczne, przeciwnie, zawsze jest niepełne i tymczasowe – jak bym nie był wyprany (spowiedź) i wyprasowany (komunia) wewnętrznie, po wyjściu z kościoła zawsze odczuwałem ulgę, że mogę się już nareszcie spokojnie pobawić, pobrudzić i pomiąć.
Powyższa mantra, powtarzana wielokrotnie z charakterystyczną płaczliwą intonacją, działa na powtarzających również poza kontekstem liturgicznym, wbijając ludność w zgorzknienie, poczucie winy, ale i bezsilność, bo zmyć grzechy, które stały się przyczyną winy, może tylko Bóg. Towarzyszy temu także przewrotne poczucie wyższości moralnej nad wszystkimi, którzy tej mantry nie powtarzają i nie podzielają katolickiej narracji. Wina, podobnie jak wstyd oraz polska martyrologia, stanowią spoiwo silnie ekskluzywnej wspólnoty. Kto nie poczuwa się do winy, wstydu i męczeństwa tak jak my, ten nie jest z nami, lecz siłą rzeczy jest przeciwko nam. Ten, kto nie poczuwa się do winy, jest winny nieświadomie, przy czym ta nieświadomość – z katolickiego punktu widzenia – także jest zawiniona. Brak wiary jest przecież niedoborem, wadą, która być może nawet kwestionuje możliwość przyszłego zbawienia.
Zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Oto druga część katolickiego fundamentu naszego polskiego narzekania i samoudręki. Pomyślmy: zgrzeszyć myślą, jak to się robi? W każdej chwili mogą nam przecież przyjść do głów (i przychodzą!) różne myśli, mniej lub bardziej kosmate i lubieżne, nad którymi nie mamy kontroli, których „nie zamawialiśmy”, a one mimo to przychodzą, rozmaite, zależne od pory roku, nastroju, profilu hormonalnego, ilości snu, rodzaju przyjmowanych substancji chemicznych itd. Lubieżne myśli są nieuchronne, ponieważ jesteśmy istotami seksualnymi. Dlatego też pełne uniewinnienie w sensie katolickim jest nieosiągalne. Jak mówi Michel Onfray, wspominając swój traumatyczny pobyt w salezjańskim sierocińcu: „to co tam ujrzałem – niezdolność wielu księży do życia zgodnie z etyką chrześcijańską – sprawiło, że doszedłem do wniosku, iż ideały tej religii nie zostały stworzone dla ludzi i nie da się ich spełnić”6.
W społeczeństwie polskim panuje martyrologiczny i kulpabilistyczny ekshibicjonizm, połączony ze swoim przeciwieństwem, czyli butą i aroganckim zarozumialstwem. Zahamowana samoobwinianiem twórcza energia musi gdzieś ujść, i uchodzi, na przeciwległym biegunie. A że to wszystko jest wyraźnie irracjonalne? Cóż, nie jesteśmy przecież jakimiś Francuzami czy Niemcami, żeby przejmować się zanadto racjonalnością.
Wina jest negatywnością, którą przypisujemy samym sobie. Jeżeli czujemy się winni, znaczy to, że czegoś nam brakuje, czegoś nie osiągnęliśmy, czegoś nie mogliśmy lub nie chcieliśmy, lub nie mieliśmy dosyć odwagi i samozaparcia, że zabrakło nam tego czy owego. Dlatego właśnie czujemy się źle, czyli sami sobie winni. Kościół katolicki karmi się tą samonegacją, czerpie z niej żywotne siły i wsparcie, także finansowe, ponieważ przeciążeni winą wierni zapisują nań niejednokrotnie cały swój majątek, aby tylko zabezpieczyć sobie pośmiertne zbawienie, lub przynajmniej je sobie psychologicznie uprawdopodobnić. Zwiększenie prawdopodobieństwa – otwarcie rzecz ujmując – ma miejsce jednak tylko w religijnym systemie pojęciowym, bo poza tym systemem nie ma żadnego prawdopodobieństwa odnośnie do tego, co po śmierci; jest tylko potencjalna nieskończoność możliwych przemian.
Najgłębszą podstawą patologicznego narzekactwa, któremu oddaje się wielu naszych rodaków, jest jak się zdaje trening katolicyzmu, któremu większość z nas była poddawana od najwcześniejszych lat. Przechwytywanie naszych skrajnie osobistych tragedii przez instytucje religijne – ostatnie namaszczenia, pogrzeby – odbieranie nam i interpretowanie po swojemu katastrof egzystencjalnych, z którymi każdy z nas musi sobie i tak poradzić na własną rękę, następnie wpisywanie tych tragedii w katolicki system pojęciowy, nadawanie im ogólnego sensu w katolickiej ekonomii, oto jak postępuje nasz rodzimy homo religiosus7. Jak ocenić te procesy wpędzania człowieka w winę i wstyd?
Po pierwsze zauważmy, że wina i wstyd są ze sobą silnie powiązane. Wstydzić się mamy za grzechy, czyli z powodu naszych przewin. Wina jest zatem powodem do wstydu. Sama wina nie wystarcza, trzeba się jeszcze jej wstydzić. I nasi katolicy wstydzą się winy. Kwas, który odbija się na ich twarzach skwaszoną miną, jest psychomimiczną manifestacją wstydu z powodu winy, którą obsługuje im – ale też narzuca, definiuje, lokalizuje i utrwala, jak też dzierży monopol na jej zdejmowanie – Kościół katolicki. Podobnym do znanej nam wszystkim kwaśnej miny rodaków objawem wstydu jest typowo polskie niepatrzenie w oczy przy toastach i ogólnopolska skłonność do nieuśmiechania się i spuszczania wzroku w kontaktach interpersonalnych. Przy czym to spuszczanie wzroku, uciekanie wzrokiem, jest tylko z pozoru pokorne. Jego źródłem jest wstyd z powodu domniemanej bardzo wielkiej winy, towarzyszącej nam najczęściej od urodzenia. Spuszczanie wzroku może równocześnie skrywać (i najczęściej skrywa) niechęć i nienawiść do innych. Dlatego w krajach katolickich podburzanie ludzi przeciwko ludziom nie jest zbyt trudnym zadaniem. Osoby przeciążone winą i wstydem nie potrafią być życzliwe i solidarne, gdyż zanadto zaabsorbowane są swoją własną, głęboką nędzą i ogromnym nieszczęściem. Tej moralnej hipochondrii towarzyszy egocentryzm. Hipochondryczno-egocentryczny tandem wad utrudnia komunikację i uniemożliwia ukonstytuowanie się wieloaspektowo wspierającej i trwałej wspólnoty.
Oświecenie, jak pisał Immanuel Kant, to „wyjście człowieka z niepełnoletności, w którą popadł z własnej winy”8. Oświecenia pisanego wielka literą w Polsce jednak nigdy nie było, co najwyżej jego słaba, sklerykalizowana wersja, tzw. oświecenie katolickie.9 Pod względem światopoglądowym polskie oświecenie było zaledwie fasadową modyfikacją idei średniowiecznych. Znaczącymi twórcami tej epoki byli ludzie Kościoła – arcybiskup Ignacy Krasicki, biskup Adam Naruszewicz, ksiądz Hugo Kołłątaj, ksiądz Stanisław Konarski – czyli osoby podległe intelektualnie i życiowo władzy państwa wyznaniowego. Nie mieliśmy polskiego Woltera ani Diderota. Ignacy Krasicki, autor Monachomachii, czyli wojny mnichów był jednocześnie prymasem Polski, co można wziąć za dobrą monetę – Krasicki był w końcu krytykiem zakonnego rozpasania – tylko w warunkach osobliwej naiwności, która jest zgodą na słabo-oświeceniowe standardy intelektualnego postępu. Wracając do uwagi Kanta zauważmy, że katolickie obarczanie siebie samego „wielką winą” samo jest zawinione. Ta druga wina ustępuje jednak w chwili wyzbycia się tej pierwszej.
Nasze polskie powody do narzekania są bardzo często umiejscowione w przeszłości, ale jest też narzekanie progresywne, skierowane w przyszłość, które przyjmuje postać przewidywania katastrofy – klimatycznej, ekologicznej, politycznej lub osobistej. Katastrofiści polscy narzekają w przyszłość, w tym sensie wspierają polski mesjanizm, który także jest wychylony ku przyszłości oraz jest powiązany, podobnie jak katastrofizm, z poczuciem bezsilności, niemocy i bierną postawą wyczekiwania.
Ostatnio ów przyszłościowy model narzekania wzbogacił się o nowe motywy. Otóż każdy Polak wie, że grożą mu uchodźcy z krajów muzułmańskich, wojna z Rosją, podobnie jak też wie lub z łatwością może się tego dowiedzieć z Internetu, że lodowce topnieją jak nigdy, a globalne atmosferyczne stężenie dwutlenku węgla osiąga wartości niebezpieczne dla przetrwania gatunku. O ile więc martyrologiczne narzekanie, czerpiące ożywczą truciznę (pharmakon) z przeszłości, jest powiązane przede wszystkim z krzywdą i winą, natomiast narzekanie teraźniejsze wiąże się najczęściej z pogodą, skokami ciśnienia i bólem w krzyżu, o tyle przyszłościowa forma narzekania bierze się z lęku.
Nie wiemy, co nas czeka jutro, za tydzień i za rok, jaka pogoda, jaka sytuacja polityczna (do niedawna tego lęku nie było, ale teraz znowu jest), czy będziemy zdrowi i z jakimi trudnościami będziemy sobie musieli poradzić. Narzekanie może więc działać jako oswajanie niebezpiecznej i nieokreślonej przyszłości. Staje się wtedy zaklinaniem, uzyskiwaniem złudnej, psychologicznej, kontroli nad wydarzeniami. Bo jeżeli jutro będzie dobrze, to będzie dobrze, czyli dobrze, ale jeżeli będzie źle i wydarzy się jakaś mała lub wielka katastrofa, to będę mógł przynajmniej powiedzieć, że to przewidziałem. Uzyskam w ten sposób iluzoryczną kontrolę nad rzeczywistością, co poprawi mój stan psychiczny i być może złagodzi szok pourazowy. Taka jest domniemana korzyść z narzekania, jakiej nieświadomie spodziewają się narzekający katastrofiści.
Od kilku lat znajdujemy się w cywilizacyjnej fazie technologicznego przesytu i zwiększonej mobilności społecznej. Szybki przepływ informacji, wzrost znaczenia relacji przyjacielskich10 oraz poluzowanie metafizyki świętej rodziny – która funkcjonowała w Polsce przez szereg wieków jako wzorzec bycia razem, od którego odstępstwo stanowi grzech ciężki, czyli głęboką winę – doprowadziły do zaniku typowo polskiej metody ujarzmiania paciorkiem myśli, mowy i swobody ruchów dzieci i młodzieży. A ludziom, którzy, jak ja, zostali w przeszłości poddani reżimowi paciorka, pozostaje raz jeszcze powrócić do początków i zrewidować swoje dotychczasowe zahamowania, swoje poczucie winy i poczucie wstydu, a zapewne okaże się, że wiele z tego zostało im wpojone w ramach wieloletniego katolickiego treningu, przeprowadzanego przez nieświadomych członków rodziny pod kuratelą funkcjonariuszy państwa kościelnego, którzy na ziemiach polskich wciąż budują sobie nowe siedziby i przyczółki.
To przede wszystkim dominujący od dziesięciu wieków w kulturze polskiej katolicyzm spowodował, że Polacy cierpią na moralną hipochondrię, obwiniają się na wyrost i wstydzą na wyrost i nie spodziewają niczego dobrego po przyszłości. Jeżeli dziś jest ciepło, przewidują, że najdalej jutro znowu będzie za zimno lub za gorąco, a jeżeli jest za zimno lub za gorąco, to przewidują, że tak już będzie zawsze, bo na to zasłużyli. Tropią swoje słabości, za które się wstydzą, co oczywiście nie przeszkadza im popełniać realnych świństw, są przecież ludźmi, jak wszyscy inni, a ludzie to istoty egocentryczne, posiadające zdolność do incydentalnych zachowań altruistycznych. Ideologia kościelna żywi się tymi świństwami, które zawsze popełnialiśmy i będziemy popełniać, i buduje na ich kanwie swoją politykę wpływów. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie tylko wina, grzech, wstyd, potępienie, niedostateczna skrucha i niepewne zbawienie, a cała nadzieja w Jezusie Chrystusie. Tak wygląda rzeczywistość przez katolickie okulary. No to jak tu nie narzekać? Otóż aby wyjść z niepełnoletności, trzeba najpierw do niej powrócić i poddać ją dokładnej rewizji i przemyśleniu – zobaczyć okulary jako okulary, i zrozumieć, że można je zdjąć, bo może jednak wcale nie mamy wady wzroku i nie potrzebujemy takiej korekty – a nie udawać, że jesteśmy dorośli i zawsze mamy rację, ponieważ ta racja, którą mamy, może wcale nie być nasza, lecz być może została nam wpojona w sposób przemyślany i zorganizowany przez rozmaitych ideologów w czasie, gdy byliśmy szczególnie otwarci na świat, podatni na wpływy, intelektualnie bezbronni, niezdolni do przeprowadzania złożonych rozumowań bez zmieniania wątku, jak to dzieci.
Marcin Polak
BIO
Marcin Polak (ur. 1979) – filozof, badacz kultury, eseista, redaktor naczelny magazynu „Nowa Orgia Myśli”, stypendysta Narodowego Centrum Nauki. Autor monografii «Urojone-nic». Postmodernistyczna metafizyka Stanislasa Bretona, Wydawnictwo A, Kraków 2014. W tym roku nakładem wydawnictwa Universitas ukazała się jego najnowsza książka pt. Trauma bezkresu | Nietzsche, Lacan, Bernhard i inni. Publikował teksty filozoficzne i krytyczne o sztuce między innymi w „Miesięczniku Znak”, „Kwartalniku Filozoficznym”, „Obiegu”, „Magazynie Szum” i „Fragile”. Mieszka w Krakowie.
1 Odnośnie do specyficznie polskiej aury zob. Maksymilian Wolski, Refleksje z klimatologii subiektywnej, http://nowaorgiamysli.pl/index.php/2017/03/02/refleksje-z-klimatologii-subiektywnej/, dostęp: 2 III2017.
2 O chłopskich korzeniach polskiego mieszczaństwa mówi Andrzej Leder w wywiadzie z Ewą Wilk, Inna duma, http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1701072,1,prof-leder-o-dawnej-mentalnosci-polakow.read, dostęp: 15 IV2017. Zob. także A. Leder, Prześniona rewolucja, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014.
3 Zob. Maria Janion, Mesjanizm to przekleństwo. List Marii Janion do Kongresu Kultury, http://wyborcza.pl/7,75410,20813344,mesjanizm-to-przeklenstwo-list-marii-janion-do-kongresu-kultury.html, dostęp: 11 X2016.
4 Por. Piotr Augustyniak, Homo polacus. Eseje o polskiej duszy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2016.
5 O nazwisku „Polak” pisałem w eseju Uśmiechnięci rodacy, http://nowaorgiamysli.pl/index.php/2016/08/18/usmiechnieci-polacy/, dostęp: 18 VIII2016.
6 Michel Onfray, Europa na sprzedaż, przekład i rozmowa Maciej Nowicki, [w:] „Newsweek”, 16/2017 10-17 IV2017, s. 80–82.
7 Wielu krytyków chrześcijaństwa (w Polsce Krzysztof Pieczyński) podkreśla fakt, że nasze rodzime pogaństwo jest od dziesięciu wieków ujarzmiane przez chrześcijaństwo.
8 Immanuel Kant, Co to jest oświecenie?, przeł. Adam Landman, cyt za: Tadeusz Kroński, Kant, Warszawa 1966, s. 164.
9 Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/O%C5%9Bwiecenie_katolickie (dostęp: 10. V. 2017).
10 Rozmowa Wojciecha Tymińskiego z Zuzanną Skalską, Nowy luksus – cisza i ciemność, [w:] „Wysokie Obcasy Extra”, nr 4 (59), IV 2017, s. 92.