Krzyk to pierwsza rzecz, którą robimy po urodzeniu. Nie musimy się go uczyć, instynktownie korzystamy z podstawowego mechanizmu obronnego, w jaki wyposażyła nas natura. Komunikujemy, że jest nam źle, że potrzebujemy pomocy. Nasza broń i nasza tarcza. Co więc, jeśli z upływem lat krzyk ten stopniowo cichnie aż do momentu, gdy jesteśmy w stanie zdobyć się jedynie na ledwo słyszalny szept? Na to pytanie postanowiła odpowiedzieć Anna Jadowska w swoim najnowszym filmie Kobieta na dachu oddając głos tym, którym na krzyk nie starczyło już siły.
Fot. Materiały dystrybutora
Dzień Mirki rozpoczyna się zwyczajnie: poranna pobudka, krzątanie się przy domowych obowiązkach, wieszanie prania, spacer do sklepu po pokarm dla rybek. Na koniec do zrobienia została jeszcze tylko jedna rzecz – wyjęcie ukrytego w torebce kuchennego noża oraz… napad na bank. To zaskakujące zawiązanie akcji nie jest jednak wstępem do komedii kryminalnej, ale egzystencjalnego dramatu, który porusza do głębi. Ukazując konsekwencje tego wydarzenia reżyserka odsłania przed widzem przyczyny desperackiego kroku Mirki. Robi to jednak stopniowo i ostrożnie. Kluczowe informacje pojawiają się w strzępkach rozmów czy zachowaniu bohaterów, przemycone niby przypadkiem. Ten rodzaj narracji zmusza widza do podejścia pełnego uważności i skupienia. W przeciwnym wypadku łatwo byłoby przegapić coś szczególnie istotnego. A to właśnie detale składają się na sytuację, która doprowadza tytułową bohaterkę na skraj. Oto mamy przed sobą położną w wieku przedemerytalnym, która całe swoje życie poświęciła najbliższym sobie ludziom. Przez lata cierpliwie gotowała obiady, prała i prasowała skarpetki swojego męża i dorosłego syna. Niestrudzenie pomagała w każdej potrzebie i pracowała ponad siły, by uszczęśliwić wszystkich dookoła siebie. Bez słowa skargi czy sprzeciwu.
Film Jadowskiej pokazuje gromadzące się przez lata konsekwencje takiego życia. Konsekwencje odłożenia własnych potrzeb, marzeń i problemów gdzieś głęboko na dno zamkniętej szuflady, bo przecież są sprawy ważniejsze. Konsekwencje niewyrażania tego, czego naprawdę pragniemy. Konsekwencje braku sprzeciwu, gdy nasze granice są przekraczane.
Fot. Materiały dystrybutora
Kobieta na dachu to świetny przykład kina, które rozumie, jak wiele dać może odpowiednie zgranie treści oraz formy opowiadanej historii. Nałożone na ekran białe, oślepiające wręcz filtry odzwierciedlają panującą w życiu Miry pustkę. Jej życie stało się niczym rozwieszone na sznurze pranie – wyblakłe, bo wyprane jakichkolwiek intensywniejszych kolorów czy emocji. Kobieta, którą była wcześniej, która miała swój charakter i swoje marzenia, stopniowo zaczęła pogrążać się we wszechogarniającej, białej próżni.
Próżnia ta świetnie komponuje się z (nie bójmy się tego słowa) wybitną kreacją aktorską Doroty Pomykały, zagranej na pozornie oszczędnych, ale w przeszywających do głębi nutach. Na jej twarzy rysuje się obezwładniające zmęczenie i cały gromadzący się przez lata ból, na uzewnętrznienie którego nie było miejsca, bo trzeba było zająć się wszystkimi dookoła. To ich potrzeby się liczyły. Jej pozostało być tą cichą, potulną i niosącą pomoc. Dawno nie było w polskim kinie tak poruszającej kobiecej kreacji, za którą Pomykała zbiera kolejne zasłużone nagrody.
Fot. Materiały dystrybutora
Film Jadowskiej świetnie wypada także jako opowieść o tym, jak niszczący dla rodziny jest brak odpowiedniej komunikacji. Kiedy doprowadzona do granicy Mira próbuje podjąć szczerą rozmowę w mężem lub poprosić swego syna o pomoc, nietrudno odnieść wrażenie, że jej komunikaty zupełnie do nich nie trafiają. Przez lata przyzwyczaili się, że Mira jest tą, która niesie pomoc, nie zaś o nią prosi. Dlatego gdy resztkami sił próbuje zdobyć się na to, wyszeptać błaganie o ratunek, napotyka szklaną ścianę, przez którą zostaje całkowicie wyciszona. Po co więc krzyczeć, gdy nikt cię nie usłyszy?
Kobieta na dachu to także stanowcze oskarżenie systemu, który nie działa tak, jak powinien. Choć wyraźnie widać, że jednostkowe osoby (reprezentanci służby zdrowia czy wymiaru sprawiedliwości) starają się pomóc pogrążającej się w depresji bohaterce, a ich intencje zdają się być jak najlepsze, to przecież nie ma jednego scenariusza – jednej drogi wyjścia z nerwowego załamania. Każdy z nas jest inny, każdy zasługuje na czas, aby móc otworzyć się i opowiedzieć swoją historię. Ale system, który stworzyliśmy, takiej szansy po prostu nie daje. Po krótkim pobycie w szpitalu Mira musi wrócić do domu, ponieważ jest już kolejka tych bardziej potrzebujących, którzy czekają na zajęcie jej łóżka. System nie pozwala więc, by wystarczająco pochylić się na ludźmi w jej sytuacji.
Paradoksalnie najważniejszą lekcję bohaterka otrzymuje jednak od koleżanki ze szpitalnego łóżka, która stwierdza, że Mirka powinna się w końcu zezłościć. W tych krótkich słowach wydaje się być zawarta esencja filmu Jadowskiej. To właśnie te kumulowane przez lata i odsuwane na dalszy plan uczucia doprowadziły do stopniowego odarcia Mirki, z tego co najbardziej ludzkie – z możliwości przeżywania emocji. Nie potrafi już nawet obudzić w sobie złości, ponieważ tak długo tłumiła ją głęboko wewnątrz siebie. Nie ma już dawnej Mirki. Nie ma siły na sprzeciw czy na wołanie o pomoc. Na krzyk.
Mira wychodzi na dach, aby zrobić jedyną rzecz, na którą pozwala sobie tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności – aby zapalić papierosa. Ale przychodzi moment, w którym z dachu nie można już wrócić do tego, co było wcześniej. Do pozostawionego w dole życia. Jedyne co pozostało, to krok po kroku zbliżać się w stronę przepaści. Chociaż dla Mirki zdaje się być już za późno, to film Jadowskiej pojawia się w kinach niczym świąteczny prezent. Niemalże sesja terapeutyczna dla wielu kobiet w Polsce i na świecie, które zobaczą w nim siebie. Być może historia Kobiety na dachu da im siłę, by krzyknąć.
Fot. Materiały dystrybutora