Nieco jak u Boccaccia w Dekameronie, w świecie trawionym zarazą i innymi nieszczęściami grupa wybrańców zamknęła się w swym kręgu, by opowiadać sobie pikantne historie o życiu. To już po raz siedemdziesiąty piąty na Lazurowe Wybrzeże zawitały luksusowe jachty filmowych producentów, reżyserów i aktorów nazywanych gwiazdami. Przed Palais des Festivals rozwinięto czerwone dywany, a canneńskie uliczki zamieniły się w pokaz mody coraz to wytworniejszych wieczorowych kreacji. Atmosferę nieco dekadenckiej ucieczki od problemów i zgryzot współczesnego świata na rzecz zanurzenia się w pachnącym morską bryzą i skrzącym się błyskiem fleszy filmowym śnie podkreślała podniebna sceneria oficjalnego plakatu tegorocznej edycji Festiwalu.
Najbardziej intrygujące okazało się jednak nie jego piękno, ale przewrotność symboliki umieszczonego na plakacie kadru. Każdy, kto widział wspaniały Truman show (1998) Petera Weira, doskonale zdaje sobie sprawę, że znaczenie wybranej na plakat sceny jest zgoła odmienne niż radosna przechadzka pośród obłoków. Otaczający bohatera świat okazuje się przecież wielkim kłamstwem. Być może pięknym i wygodnym, ale będącym jedynie cieniem, symulakrum rzeczywistości. Wielką inscenizacją, która zniewala, zamienia bohatera w bezwolny i nieświadomy swego więzienia obiekt wielkiej manipulacji (dla porządku przypomnieć warto, że czternaście lat wcześniej podobny zabieg zastosował Juliusz Machulski w Seksmisji). By odzyskać podmiotowość, bohater musi nie tylko zdemaskować kłamstwo, ale i zdobyć się na odwagę, żeby bezpieczne więzienie opuścić i po tajemniczych schodach wspiąć się ku temu, co nieznane. Ku wolności. Jej warunkiem jest przebicie ściany kłamstwa. Metakomentarz na temat odrealnienia filmowego świata, w który uciekamy zamiast zmierzyć się z rzeczywistością? A może – jak na mainstream – dość odważna zachęta do otwarcia oczu i dostrzeżenia otaczającej nas iluzji wykracza tu poza kinowe ekrany? Bogactwo możliwych interpretacji intryguje, a zachęta do walki o prawdę pośród wszechobecnych i coraz bardziej agresywnych manipulacji jest dziś szczególnie aktualna. Wspinający się po podniebnych schodach Truman w bardzo ciekawy sposób koresponduje również z tegorocznym werdyktem festiwalowego jury oraz tematyką niektórych pokazywanych na Festiwalu filmów. Przyjrzyjmy się kilku z najciekawszych propozycji jubileuszowej edycji najsłynniejszego festiwalu filmowego na świecie.
Po dwóch pandemicznych latach (w roku 2020 Festiwal został odwołany, natomiast w 2021 odbył się później niż zwykle, przy znacznie mniejszej liczbie widzów) na Francuską Riwierę wraca poczucie normalności. Bardzo licznie przybyłej publiczności nie straszne są długie kolejki w trzydziestostopniowym upale (w których stać trzeba z powodu ciągłych awarii funkcjonującego od ubiegłej edycji internetowego systemu rezerwacji biletów), gwiazdy filmowe niestrudzenie osypują ze swych kreacji piasek naniesiony na czerwony dywan prosto z plaży, szampan na wieczorne bankiety mrozi się w piwniczkach okolicznych restauracji, a wszystko odbywa się pod bacznym spojrzeniem bohaterów pokazywanych na Festiwalu filmów – patrzących jakby z żalem, że nie mogą zejść z plakatów i dołączyć do festiwalowej zabawy. Atmosfera w Cannes przepełniona jest bowiem radością, że znowu święto kina celebrować można wspólnie.
Poczucie powrotu do przeszłości potęguje spojrzenie na program Festiwalu – nazwiska nagradzanych już wcześniej canneńskich weteranów (takich jak bracia Dardenne, Claire Denis, Cristian Mungiu, Hirokazu Koreeda czy Park Chan-Wook) sąsiadują z tymi, którzy na Festiwalu stawiają swe pierwsze kroki. Zarówno jedni, jak i drudzy dostarczyli widzom wielu tematów do przemyśleń i dyskusji. Nietypowo jednak, nie pojawił się w tym roku żaden niekwestionowany faworyt – ten jeden film, o którym każdy mówi i na którego zwycięstwo stawiane są zakłady. Dlatego też szczególnego znaczenia nabrały filmowe polecajki, którymi wymieniali się stojący w kolejkach widzowie.
Być może pragnienie powrotu do tego, co minione, towarzyszyło już samym organizatorom na etapie selekcji prezentowanych na Festiwalu filmów. Dominującym tematem tej edycji okazało się bowiem dzieciństwo. Dorośli dziś bohaterowie spoglądający za siebie na czasy, miejsca i osoby, które ich ukształtowały. Na znaczenie bratersko-siostrzanych relacji, które są przecież na całe życie (Leila’s brothers, reż. Saeed Roustayi, Nostalgia, reż. Mario Martone, The Eight Mountains, reż. Felix van Groeningen i Charlotte Vandermeersch). Spośród tych opowieści na szczególną uwagę zasługuje Close – film początkującego belgijskiego reżysera Lukasa Dhonta. Kameralna, niezwykle przejmująca opowieść, której polskie tłumaczenie tytułu – Blisko (gdyż film został już kupiony do dystrybucji w Polsce) pozbawia ważnej warstwy znaczeniowej. Close znaczy po angielsku zarówno „blisko”, jak i „zamknąć, zamknij”. Film Dhonta pod postacią urywku z życia dwóch trzynastoletnich przyjaciół w niezwykle zniuansowany i pozbawiony pretensjonalności sposób opowiada nie tylko o nieodgadnionej naturze międzyludzkiej bliskości, ale także procesie kończenia pewnego etapu. Potrzebie zamknięcia, które niesie oczyszczenie i pozwala iść dalej. Film nagrodzono zasłużonym Grand Prix Festiwalu.
Znaczenie międzyludzkich relacji oraz decyzji, które podejmujemy będąc dziećmi uchwycił także John Gray w Armageddon Time – gdzie w formie klasycznej opowieści o dojrzewaniu (tzw. coming of age) udało się zawrzeć całkiem świeży komentarz na temat wagi drobnych decyzji, które podejmowane w tym szczególnym momencie wywierają nieodwracalny wpływ na całe dalsze życie młodego człowieka. Anthony Hopkins jako ukochany dziadek – jedyny który rozumie targające zbuntowanym nastolatkiem emocje, z pewnością rozczuli niejedno serce.
Z kolei Hirokazu Koreeda w swym pierwszym nakręconym w Korei filmie wraca do tematów, za które widzowie pokochali go już w filmach Złodziejaszki (2018) czy Ojciec i syn (2013). Broker, czyli historia handlarzy oddanymi do adopcji noworodkami, to w rzeczywistości kolejna, niezwykle ciepła i podnosząca na duchu opowieść o tym, że to nie tylko więzy krwi, ale wzajemna troska i przywiązanie potrzebne są, by stać się rodziną.
Rodzinne relacje ważną rolę odgrywają również w jednej z polskich propozycji, które w tym roku pojawiły się w dwóch najważniejszych kategoriach konkursowych. Agnieszka Smoczyńska w sekcji Un Certain Regard pokazała swój pierwszy nakręcony w Wielkiej Brytanii film Silent Twins, będący poetycką adaptacją prawdziwej historii o siostrach, które z niewyjaśnionych przyczyn odmówiły komunikacji ze światem zewnętrznym. Zdecydowanie większą sympatię wśród widzów zyskał natomiast główny bohater pokazywanego w Konkursie Głównym najnowszego filmu Andrzeja Skolimowskiego. Io to oryginalna reinterpretacja bressonowskiego pomysłu w Na los szczęścia, Baltazarze z 1966 roku. Podobnie jak u Bressona świat obserwujemy tu z perspektywy osiołka, którego nieszczęśliwa tułaczka skłania do refleksji na temat kondycji świata i człowieka. Odważna, eksperymentalna forma, a także symbolika stojąca za niewinnością zwierzęcego spojrzenia sprawia, że Io to coś znacznie więcej niż tylko ekologiczny manifest.
Jak co roku, także i tym razem polityka wkrada się na canneńskie ekrany: czy to poprzez kwestię rasizmu we współczesnej rumuńskiej prowincji (RMN, reż. Cristian Mungiu) czy jako komentarz na temat praw afrykańskich uchodźców w Europie (Tori and Lokita reż. Luc i Jean-Pierre Dardenne). Podczas gdy film Mungiu rozczarowuje anachronicznością tematu i słabością scenariusza, braciom Dardenne udało się stworzyć dzieło, które w przejmujący, choć niestety zbyt czarno-biało sposób portretuje sytuację uchodźców we współczesnej Belgii.
Nasuwa się więc pytanie, czy polityka wpłynęła również na decyzję o przyznaniu tegorocznej Złotej Palmy? O sile i znaczeniu nagrodzenia Triangle of Sadness Rubena Östlunda niech świadczy już sam fakt, że wspominam o nim pod koniec tej relacji. Ci, którzy widząc nazwisko reżysera nagrodzonego przed kilku laty The Square (2017), spodziewać się będą inteligentnej, odkrywczej i ostrej niczym brzytwa satyry – pewnie wyjdą z kina z mieszanymi uczuciami. Tym razem Östlund na celownik wziął bowiem kapitalistyczną pogoń za pieniądzem oraz wynikającą z niej klasowość współczesnego świata. W porównaniu do odważnie i celnie obśmiewanego w The Square środowiska sztuki, temat rozczarowuje swoją banalnością. Tak jakby po zdobyciu swej pierwszej Palmy, zamiast wspinać się jeszcze wyżej po podniebnych schodach Östlund zdecydował się zostać tam, gdzie czuje się bezpiecznie. Zamiast świeżego i odważnego pomysłu, stara się docisnąć pedał gazu filmowej satyry tak mocno, że zamiast cieszyć się przejażdżką, zaczynamy odczuwać nudności. Pomimo fenomenalnej reżyserii, sporego ładunku komediowego (wywołującego chyba największe salwy śmiechu na festiwalu), przekonującego aktorstwa i zadziwiającej prawdy niektórych scen, reżyser obśmiewa świat elit z takim zacietrzewieniem, że sam się w nim zatraca. A rzekomą „apokalipsą” ku której zmierzają pasażerowie luksusowego rejsu, przejmą się tylko festiwalowi jurorzy, sami popijając drinki na swoich zacumowanych w canneńskim porcie jachtach. Raczej nie wzruszy ona spoconych w wielogodzinnych kolejkach widzów, którzy po Festiwalu wrócą do życia, gdzie muszą brać kolejne zlecenia, by dogonić ratę rosnącego kredytu.
Na szczęście na ratunek przed topornymi ciosami przeterminowanych antykapitalistycznych analiz przychodzi magia kina w czystej postaci. W Cinema de la Plage (czyli na kinowym ekranie ustawionym bezpośrednio na canneńskiej plaży) pokazano E.T. Stevena Sbielberga (E.T. the Extra-Terrestrial, 1982). Historia wyjątkowej przyjaźni pomiędzy chłopcem z kalifornijskich przedmieść a niezwykłym przybyszem z kosmosu świętuje w tym roku swoje czterdzieste urodziny. I tak jak miało to miejsce w 1982 roku, także i tym razem E.T. udało się festiwalową publiczność z arthousowego otępienia obudzić. Canneńska plaża na dwie godziny zamieniła się w wehikuł czasu, który przeniósł widzów do czasów dzieciństwa. Przygody dzielnego kosmity i jego ziemskich przyjaciół oglądane były z zapartym tchem, a te najbardziej kultowe momenty (jak choćby pamiętne: „E.T. PHONE HOME…”) witane były aplauzem i okrzykami zachwytu. Czterdziestoletni film Spielberga przypomniał canneńskiej publiczności, co to znaczy być dzieckiem. Czym jest odbieranie kina (i świata) sercem. I może właśnie taki był sens tegorocznej edycji Festiwalu. Byśmy przypomnieli sobie, kim byliśmy wtedy, na samym początku. Skąd przychodzimy i co nas ukształtowało. Bo w czasach fundowanych nam przez współczesny świat zawirowań i manipulacji, właśnie ta nostalgia za przeszłością, za światem normalnym, pozwoli nam stanąć na nogi. A gdy ujrzymy przed sobą schody, to tak jak Truman, znajdziemy w sobie odwagę i siłę, by ruszyć ku temu co nieznane. Aż do chmur.