Aby obejrzeć wystawę w muzeum Narodowym w Poznaniu przyszło nam czekać w szybko formującej się na chodniku kolejce. Gratisowy czas na refleksję. Nie tylko my chcemy skorzystać ze sposobności, by jeszcze obejrzeć te obrazy zanim wystawa zostanie zamknięta. To niesamowite, że naród interesuje się malarstwem. Vilhelm Hammershøi, duński malarz mocno przyciąga uwagę poznaniaków. Jego śmierć przypada na czas, kiedy tacy abstrakcjoniści jak Hilma af Klint, Kandynsky, czy Malewicz z mozołem odrywali malarstwo od rzeczywistości. Niewielkie, niepozorne obrazy ukazują misternie malowane wnętrza. Oglądamy kobietę siedzącą na tle pustej ściany, skupioną nad robótką krawiecką, salon z łagodnie rozświetlonym oknem, puste wnętrze mieszkania przy Strandgade 30 w Kopenhadze z pootwieranymi drzwiami, które wciąga oko w ciemną głębię. Pierwsze wrażenie szarości zalewające wnętrze galerii z czasem odchodzi, gdyż po chwili medytacji objawia się bogato tkana kolorystyka poszczególnych obrazów. Prawda o rzeczywistości i piękno czystego oka, które afirmuje świat – przecież o to chodzi w prawdziwej sztuce. Pomyślałem –Hammershøi ma rację. Tego właśnie ciągle szukam.
Vilhelm Hammershøi, Wnętrze przy Strandgade z promieniem słonecznym na podłodze 1901, olej na płótnie , 46.5 x 52 cm, Statens Museum for Kunst, National Gallery of Denmark
Poznańska wystawa Vilhelma Hammershøi została przedłużona z powodu dużego zainteresowania, podobnie, jak miało to miejsce z wieloma wystawami klasycznie rozumianego malarstwa. W ostatnich dniach przed zamknięciem wystawy Aleksandra Gierymskiego w 2014 roku w Warszawie gigantyczne tłumy wypełniały sale muzealne. By dotrzeć do Pomarańczarki, czy do Święta Trąbek przeciskaliśmy się wśród nabożnie skupionych widzów jak w czasie pasterki, by choć chwilę postać przy obrazach. Frekwencyjny rekord ustanowiło Muzeum Narodowe w Krakowie dzięki wystawie Wyspiańskiego, którą zobaczyło dwieście tysięcy zwiedzających. Dzięki nadzwyczajnemu zainteresowaniu publiczności dodano do niej „Aneks”, a w styczniu 2019 roku pokazano jeszcze nową odsłonę ekspozycji „Wyspiański. Nieznany”, którą również przedłużono. Wystawę „Polska. Siła obrazu”, prezentującą polskie malarstwo XIX wieku, która miała trzy odsłony: paryską, poznańską i warszawską obejrzało łącznie 370 tysięcy osób. W Warszawie przedłużono ją o dwa i pół miesiąca. Statystyki są imponujące. Przypomnijmy, że słynny „Polaków portret własny” z przełomu 1979 i 1980 roku, zwiedziło 81 tys. widzów. Ekspozycję „Od Moneta do Gauguina” zobaczyło 141 tys. osób, a wystawę „Marc Chagall. Dzieła z lat 1928-1983” roku zgromadziła 102 tys. osób.
Jak wytłumaczyć fenomen tak niezwykłego zainteresowania sztuką? Czy to głęboko skrywany głód piękna, harmonii kolorów, tęsknota za tradycją, czy raczej zacofanie i ignorancja wobec nowoczesności i postawangardowej estetyki. Przecież dziś obowiązuje inna sztuka, którą należy konsumować, a malarstwo – jak pisze Mike Urbaniak z Gazety Wyborczej[i]– jest nudne jak flaki z olejem. Większość znawców, artystów, kuratorów i krytyków boleje i lamentuje nad społeczeństwem, że takie niekompetentne, ograniczone kulturowo. No, powiedzmy otwarcie: tępe! Lud nie chce nawiedzać galerii i wystaw sztuki współczesnej. Nie tłoczą się w pustych kubaturach przestrzeni wystawowych, nie zamierają w medytacyjnym skupieniu przed niedookreślonymi artefaktami. Nie wyrażają z ożywieniem wzruszeń wobec dziwnych konstruktów i instalacji, czy wobec ekranów natarczywie prezentujących zapętlone sekwencje wideo.
Granty i stypendia dla szerokiej rzeszy wielkich artystów i kuratorów wydzielane hojnie ze skromnego budżetu ministerstwa kultury; finansowane z publicznych środków akademie sztuki, w których młodzi twórcy zamiast malarstwa uczą się antysztuki; utrzymywane za nasze pieniądze instytucje sztuki współczesnej – wszystko na nic! Dojmujące pustki na wystawach, krótkie okresy otwarcia ekspozycji, protesty związków pracowniczych. Profesjonalna i zmasowana promocja medialna, spędy licealistów i oprowadzania przez bardzo elokwentne kuratorki – nadal nic, nie ma tłumów! Specjalistyczne wykłady i warsztaty – a tu garstka…. Rzeczywistość świata sztuki przeraźliwie skrzeczy. Cóż, najważniejsze, że Ci, którzy przyszli, to prawdziwa elita. I tego się trzymajmy. Mamy elitę!
W egalitarnym, demokratycznym społeczeństwie, wyczuleni społecznie kuratorzy i artyści o tzw. wysokim kapitale społecznym (jakże pieszczotliwie oni siebie określają), kreują małoliczne elity. Od dekad powszechnie niedoceniani postartystyczni aktywiści z dużych aglomeracji penetrują teraz prowincję. W najodleglejszych zakątkach Rzeczypospolitej osaczają małe społeczności za pomocą przestarzałych nowości. Wciągają oni w absurdalne działania, zwane projektami, przygodnych obywateli, którym arbitralnie przypisuje się niskie kompetencje kulturowe. Te często miałkie działania zaciemniają naturalne i zdrowe rozumienie piękna i prawdziwej sztuki. Lewicowa misja demontażu tradycji i relacji lokalnych poprzez jakieś nadęte ideologią socjalną (socjalistyczną) plenery krytyczne i warsztaty społeczne ma podnosić kulturowo prowincję do wyżyn wielkomiejskich elit. Przecież nie ma tu już sztuki, są działania postartystyczne! Słowo „postartystyczny” wskazuje, że mamy do czynienia z jakimiś pozostałościami, z odpadami po sztuce. Prawdziwa sztuka została wykończona przez ideologię, przekraczanie granic samej siebie oraz likwidację wszelkich kryteriów jej wartościowania. Tymczasem niezliczone rzesze wrażliwych ludzi wciąż chodzą na wystawy oglądać i przeżywać malarstwo. Wszak pod jednym warunkiem, że dzieła są warte oglądania.
Piękne obrazy Vilhelma Hammershøi zostały. Mimo upływu lat trwają dla nas. Ratują od rozpaczy. Stale i wciąż na nowo pobudzają i ożywiają najszlachetniejsze skarby skryte w duszy. Tchną prostą prawdą, że życie codzienne ma głęboki sens, a delikatny blask słońca może dać niezmącone szczęście. Szarość malowana z miłością i czułością jest pełna kolorów. Mały obraz pustego pokoju z połyskliwą wazą stojącą na komodzie zatrzymał mnie, ogarnął ciepłą energią, która zaczęła grać tajemniczą melodię w sercu. Chyba znam tę muzykę. Od dawna ją w sobie noszę, lecz nijak wydobyć nie mogłem. Tak tak, Hammershøi wciąż ma rację!