O krytyce programu dla Zachęty słów kilka
Budynek Zachęty, fot. Piotr Bednarski, dzięki uprzejmości Zachęty ― Narodowej Galerii Sztuki, CC-BY-SA
Od 1 stycznia Narodowa Galeria Zachęta ma nowego dyrektora. Na miejsce Hanny Wróblewskiej, której kadencja upłynęła 31 grudnia, prof. Piotr Gliński powołał dra Janusza Janowskiego. Program nowego dyrektora został opublikowany. Po kilku tekstach nieprzychylnych nowemu dyrektorowi, m.in. na łamach Gazety Wyborczej, które skrytykowały program powołując się na stanowisko fachowców, program poddała gruntownej analizie prof. Maria Poprzęcka (dwutygodnik.com). Jest to bardzo pozytywne zjawisko. Dotychczas programy nowo powoływanych dyrektorów instytucji publicznych nie były poddawane tak otwartej, publicznej dyskusji. Nie było tak w przypadku powołania bez konkursu Hanny Wróblewskiej, poprzedniczki Janusza Janowskiego, ani Agnieszki Morawińskiej, poprzedniczki Wróblewskiej, ani (bez konkursu) Andy Rottenberg, poprzedniczki Morawińskiej.
Poprzęcka nie zostawia na programie suchej nitki. Tekst daleki jest jednak od chłodnej, zdystansowanej analizy. Autorka nie ukrywa swojego negatywnego stanowiska wobec nominacji Janowskiego na dyrektora Zachęty, a jej tekst naszpikowany jest retorycznymi zwrotami, mającymi – mówiąc kolokwialnie – „zmiażdżyć” nowego dyrektora. Czytelnik ani przez chwilę nie ma szans spojrzeć na program własny okiem, wykroić nieco przestrzeni dla własnego sądu pośród gęstwiny negatywnych przymiotników i napastliwych erystycznych popisów. Zaskakuje ten gazetowy język, rozpięty jak sinusoida między asymptotami poważnego, acz nieco fałszywie brzmiącego zatroskania o los sztuki i artystów, a drwiącymi insynuacjami i złośliwościami cedzonymi przez zaciśnięte usta. Gdy przed wieloma laty teksty profesor Poprzęckiej ukazywały się na łamach dodatków codziennej gazety, stanowiły oazę rzetelności naukowej połączonej z pięknym, prostym i klarownym językiem. Dziś widać, że zbyt długi mariaż autora akademickiego z popularną prasą, nie tyle ubogaca łamy codziennej gazety, ale skutkować może obniżeniem merytorycznego poziomu tekstów autora.
Czy rzeczywiście program Janowskiego jest tak zły, jak się go przedstawia i zasługuje na krytykę? Program ma 18 stron. Profesor Poprzęcka wskazując, że jej krytyka programu mogłaby być dłuższa niż sam program, zdaje się być niepocieszoną zbyt małą objętością. Moim zdaniem program jest i tak za długi. Idealny program powinien liczyć kilka stron, i zawierać główne założenia kierunku rozwoju podane w punktach, ogólne i przykładowe pomysły wydarzeń oraz wykaz kluczowych zmian w organizacji instytucji. Te kilkanaście stron to raczej ukłon w stronę polskich inteligenckich kompleksów, zgodnie z którymi dokument zbyt krótki jest mało istotny. Program Janowskiego, ale też każdy program innej instytucji można by spokojnie skrócić, jednak wtedy oburzenie profesor Poprzęckiej i innych gazetowych krytyków byłoby zapewne jeszcze większe.
Program ten zwiera jednak pewną myśl. Można się z nią nie zgadzać, można ją krytykować, ale najpierw trzeba ją zaprezentować. Jaka jest ta myśl? Jest to potraktowanie Zachęty nie tyle jako pola artystycznego eksperymentu, ale raczej instytucji skupionej na artystach o uznanej renomie i docenieniu rodzimej sceny artystycznej. Zachęta miałaby być swoistym narodowym salonem artystycznym, w którym odbywałyby się także cykliczne przeglądy sztuki współczesnej, a także wystawy problemowe, których teoretyczna podstawa byłaby jednak daleka od aktualnych tematów suflowanych przez media. Podsumowując: instytucja z dystansem podchodząca do współczesności, traktująca siebie nie tyle jako aktywnego, zaangażowanego uczestnika bieżących wydarzeń politycznych i społecznych, ale miejsce zdystansowanej refleksji traktującej to, co było, jako fundament tego, co jest.
Nie jest to zresztą oryginalny pomysł Janowskiego na Zachętę. Kilkanaście lat temu bliskie założenia programowe formułowała obejmując tę instytucję Agnieszka Morawińska, dziś wskazywana przez krytykujących wybór Janowskiego dziennikarzy i ekspertów jako pozytywny przykład sposobu zarządzania tą instytucją. Warto przypomnieć, że Agnieszka Morawińska planowała w Zachęcie nie wystawy zagranicznych, współczesnych artystów, ale Jacka Sempolińskiego, Stanisława Fijałkowskiego, czy też Magdaleny Abakanowicz[1] . Zdaje się, że z tych planów niewiele wyszło, niemniej idea ważnego, narodowego salonu była realizowana w pierwszych latach pod przewodnictwem Agnieszki Morawińskiej. Później ta idea uległa zatarciu i Zachęta stała się instytucją niewiele różniącą się swoim programem od innych instytucji warszawskich: Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski oraz Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Dlatego powrót do idei Agnieszki Morawińskiej wydaje się ciekawą koncepcją. Tym bardziej, że w ciągu kilkunastu lat przybyło instytucji, które powielają ten sam schemat działalności: skoncentrowanie na aktualnej sztuce oraz wystawy oparte na aktualnych, medialnych tematach: katastrofa klimatyczna, tożsamość seksualna, krytyka późnego kapitalizmu etc. Przestrzeń dla instytucji bardzie skupionej na jakości sztuki, niż na jej aktualności wydaje się niezagospodarowana. Nowy dyrektor deklaruje wolę współpracy z bardziej zorientowanymi na aktualność instytucjami i myślę, że taka współpraca jest możliwa. Sądzę jednak, że musi być ona dobrze przemyślana, żeby niepotrzebnie nie prowadzić do programowej urawniłowki. Czym innym jest CSW Zamek Ujazdowski, nastawione na sztukę współczesną i nierzadko budzącą kontrowersje, a czym innym bardziej zdystansowana do współczesności Zachęta. To daje możliwość poszerzenia społecznego pola oddziaływania sztuki i włączenia do niego tych grup, które zrażone dominacją eksperymentalnej, aktualnej i często kontrowersyjnej sztuki zostały z niego wykluczone.
Można oczywiście krytykować ten sposób myślenia. Nie można jednak nie dostrzegać istoty tego projektu. Obawy, że w Zachęcie nie będzie w ogóle miejsca na prezentację młodych artystów i młodej sztuki, są w mojej ocenie nieuzasadnione. Wydaje się, że podejście nowego dyrektora bliskie jest w tej kwestii stanowisku Agnieszki Morawińskiej, która tak odpowiadała na pytanie o to, czy w Zachęcie znajdzie się miejsce dla młodych artystów w wywiadzie udzielonym Piotrowi Kosiewskiemu i Bogusławowi Deptule tuż po objęciu stanowiska:
Temu służy przede wszystkim „mały salon” Zachęty. (…) Ja sama nie czuję się do końca pewnie w tej materii, ale mogę liczyć na moich współpracowników.
Jak widać z perspektywy lat, nie okazało się to żadnym problemem. Szkoda tylko, że Morawińska nie przygotowała wystawy, na której najbardziej jej zależało. Zapytana o to, jaka jest jej wymarzona wystawa, odpowiedziała:
Byłaby to kontynuacja wystawy chopinowskiej. Poświęciłabym ją syntezie sztuki XX wieku. Na wystawie doszłoby do spotkania malarstwa, muzyki i teatru.
Myślę, że taka wystawa świetnie mieściłaby się w idei programu Janusza Janowskiego.
Maria Poprzęcka skupiła się na śledzeniu sprzeczności w tym programie. Choć po lekturze jej tekstu mam wrażenie, że koncentrując się na sprzecznościach w cudzym tekście, przeoczyła mnóstwo sprzeczności w tekście własnym.
Pierwszą sprzeczność widzi w tym, że dyrektor nominowany przez „władzę polityczną” przywołuje genezę Zachęty, która została powołana w XIX wieku z inicjatywy społecznej przez miłośników sztuk i artystów. Nie bardzo rozumiem, dlaczego nowo powołany dyrektor, który jest także artystą, nie może odnosić się do społeczności artystów i miłośników sztuki? Czyżby sam fakt, że powołuje go minister automatycznie wykluczał go z tej grupy? Przecież w ten sam sposób została powołana jego poprzedniczka również przez „władzę polityczną”. Jedyną różnicą jest to, że nie była i nie jest artystką, podobnie jak Agnieszka Morawińska czy Anda Rottenberg. Janusz Janowski, niezależnie od tego, czy cenimy jego sztukę, czy nie, jest pierwszym artystą powołanym na stanowisko instytucji ufundowanej m.in. przez artystów.
Marii Poprzęckiej nie podoba się, że w programie Janowskiego pojawiają się retrospektywy zmarłych artystów:
W programie największej polskiej galerii sztuki współczesnej nie pada ani jedno nazwisko żyjącego artysty. W martwym rodzinnym nurcie będziemy brodzić po naszemu.
Fakt, że w programie nie pojawiają się nazwiska artystów żyjących nie musi oznaczać, że w Zachęcie nie pojawiają się współcześni artyści, zwłaszcza w ramach proponowanych przez nowego dyrektora cyklicznych wystaw przeglądowych. Zasmucający jest jednak sposób, w jaki autorka dezawuuje koncepcję organizowania wystaw zmarłym artystom nazywając ich twórczość „martwym nurtem”, w którym trzeba „brodzić”. Zakładam, że naprawdę profesor Poprzęcka tak nie myśli, że te obraźliwe epitety są raczej wyrazem personalnej niechęci do Janowskiego niż negatywnym stosunkiem do retrospektyw zmarłych twórców. Czy inaczej autorka zachęcałaby do obrony wystaw zaplanowanych na kolejny rok jeszcze przez poprzednią dyrekcję, wśród których jednym z najpoważniejszych przedsięwzięć wystawienniczych jest retrospektywa Jerzego Krawczyka, jako najbardziej rodzimego artysty zmarłego w 1969 roku? Świetnie, że wystawa tego przedwcześnie zmarłego artysty odbędzie się w Zachęcie, jednak nie widzę powodu, żeby nie odbyła się w Zachęcie wystawa Tadeusza Kulisiewicza, nawet jeśli w jego rodzinnym Kaliszu istnieje dedykowane mu Centrum Rysunku i Grafiki. Nawiasem mówiąc kilka lat temu w Muzeum Okręgowym w Kaliszu, którego częścią jest Centrum, zorganizowano ciekawą wystawę „Kulisiewicz i Rivera”, wprowadzającą szalenie interesującą perspektywę relacji Tadeusza Kulisiewicza i meksykańskich muralistów, w tym Diego Rivery. Ta inicjatywa aż prosi się o rozwinięcie w dużej, ważnej instytucji, która będzie w stanie udźwignąć ciężar wypożyczenia dzieł wielu znanych artystów, które mogą towarzyszyć twórczości Tadeusza Kulisiewicza. Myślę, że tak zaprojektowana wystawa tego artysty we współpracy z kaliską instytucją byłaby ważnym wydarzeniem nie tylko o charakterze artystycznych, ale także naukowym.
Marii Poprzęckiej nie podoba się także to, że nowy dyrektor chciałby się skupić na artystach nieobecnych dotąd albo słabo obecnych w dużych instytucjach np. Stanisławie Rodzińskim czy Janie Lebensteinie. Autorka uważa, że artyści Ci mają wystarczającą ilość wystaw i nie trzeba organizować im wystaw w Zachęcie, w przeciwieństwie do takich artystów jak np. Katarzyna Kozyra, bo i pokaz tej artystki zaplanowano w programie poprzedniej dyrektor, którego broni Maria Poprzęcka. Tak to wygląda – Stanisław Rodziński, który nigdy nie miał indywidualnego pokazu w Zachęcie i Jan Lebenstein, którego wystawa wprawdzie odbyła się w 2010 roku w Zachęcie, ale był prezentowany tylko fragment jego twórczości, są wystarczająco reprezentowani w polskich instytucjach, natomiast Katarzyna Kozyra, która jest chyba jedną z najczęściej prezentowanych artystek w publicznych galeriach (w roku 2021 miała indywidualną wystawę w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego) jest wciąż prezentowana w małym stopniu. Nie mam oczywiście nic przeciwko prezentowaniu prac Katarzyny Kozyry w ważnych publicznych instytucjach, uważam jednak, że trudno obronić argument, iż jej prace zasługują na częste prezentacje, a obrazy Lebensteina nie.
Wreszcie Marii Poprzęckiej nie podobają się tematy problemowych wystaw zaproponowane przez nowego dyrektora:
Najważniejsze, że pretensjonalne w swej uczoności propozycje wystaw „problemowych” nie mają nic wspólnego z wielkimi problemami dzisiejszego świata, którymi sztuka żyje i przed którymi artyści stoją: zagrożeniami planetarnymi, katastroficznymi lękami wobec zmian klimatycznych i wielkich ludzkich migracji, globalizacji kulturowej, populizmu unicestwiającego kulturę wysoką, narastania ksenofobicznych agresji, mediatyzacji kontaktów międzyludzkich, rozchwiania poczucia tożsamości, zagubienia w zbyt szybko zmieniającym się świecie.
A zatem Zachęta powinna zająć się tematem zmian klimatycznych i ludzkich migracji oraz narastania ksenofobicznych agresji, a nie tematem np. języka sztuki, współczesnych idei artystycznych czy pytaniem o kondycję dzisiejszej sztuki. Słowem zamiast pytania o sztukę – propagandą, od której huczą wszystkie media, tradycyjne i społecznościowe, któremu poświęcono tak wiele produkcji filmowych, dokumentalnych i fabularnych. Pełno tej propagandy także w galeriach sztuki. Gdyby Maria Poprzęcka nie tylko publikowała na łamach dwutygodnik.pl, ale i czytała z uwagą ten periodyk natrafiłaby pewnie na tekst pt.: „Sztuka dla klimatu czy sztuka dla sztuki?” autorstwa Linn Burchert zaczynający się od słów:
Przez ostatnich piętnaście lat sztuka dotycząca kryzysu klimatycznego zyskała ogromną widoczność dzięki wystawom, akcjom w przestrzeni publicznej i innym wydarzeniom artystycznym.
Trudno nie odebrać tego tekstu jako rzeczowej krytyki lub przynajmniej dużego znaku zapytania dla organizowania wystaw promujących „zrównoważony rozwój” i słuszne postawy pro-klimatyczne. To jeden z przykładów formatowania sztuki (podobnie jak inne pozycje z listy Poprzęckiej: straszenie wzrostem ksenofobii, rozchwiania tożsamości etc.) i wykorzystywania jej po prostu jako instrumentu zmiany społecznych postaw. Czy to się profesor Poprzęckiej nie kojarzy z wczesnym PRL-em?
Profesor Poprzęcka twierdzi, że świat zmienia się zbyt szybko. Nie wiem czy świat zmienia się zbyt szybko, czy we właściwym tempie. Wiem natomiast, że często zmiany są pozorne, zmienia się technologia, styl życia. Zmieniają się formy artystyczne, na scenę wchodzą nowi artyści. Są jednak pewne rzeczy niezmienne, dzięki którym możemy dokonywać oceny zachodzących zmian. Odróżniać to, co rzeczywiście wartościowe od banału. Wartości niezmienne są kamieniem probierczym teraźniejszości, narzędziem krytycznym. Myślę, że jednym z zadań instytucji takiej jak Zachęta, obok śledzenia zmian zachodzących w sztuce, może być też odwoływanie się do tego, co niezmienne. Ten balans jest konieczny. Życzę nowemu dyrektorowi by umiał ten balans utrzymać.