Mijające lato, okres beztroskiego dryfowania między dużymi falami „wiadomoczego”, uwolniło nas, zaangażowanych uczestników kultury, od obowiązków kreacyjnych i powszedniej misji krytyki społecznej. A ci, którzy pomimo kanikuły nie odłączyli się od telewizyjnego respiratora, mogli nieprzerwanie delektować się obfitą narracją dotyczącą zdrowia publicznego i prywatnego, wzmacnianą po tysiąckroć ujęciami strzykawek nakłuwających obywatelskie ramiona. Chwile bezpretensjonalnego błogostanu mogą jednak skutkować przebłyskami refleksji. W telewizji podano, że w Hiszpanii za użycie słowa „mama” i „tata” grożą kary finansowe. Na określenie „wiadomoczego” należy mówić „a” albo „b”. O co w tej innowacji chodzi? Na początku było słowo. Dziś w sztukach wizualnych rezygnuje się z klasycznej pracy nad obrazem na rzecz słowa pisanego. To bardziej praktyczne; wystarczy umieć czytać i pisać. W 1981 roku Adam Rzepecki namalował napis na murze: Wciąż konsekwentnie udaję artystę[i]. I tak już wielu artystom pozostało. Obecnie warszawski neon T. Etchellsa obwieszcza po angielsku: Wszystkie rzeczy, które mogą się wydarzyć potem[ii]. Oczekujmy więc biernie, co nastąpi.
Przemierzając Polskę lubię zjechać z głównych, unijnie-normatywnych szlaków komunikacyjnych, jechać drogami wiejsko-gminnymi z radykalnym ograniczeniem prędkości. Wtedy widać więcej. Już dawno podzielono nasz piękny kraj na „Polskę A” i „Polskę B”. Pomimo tolerancji i równouprawnienia „A” ciągle nie jest równe „B”. „A” uchodzi za wyraźnie lepsze. Natomiast Polska „B” jest wszędzie, wystarczy kilka kilometrów zjechać z głównego traktu. Jest w niej tak normalnie, tak po naszemu, a i ludzie całkiem godnie żyją w spokoju i wśród krów. Gdzieś ustrojone flagami pobocza drogi i płoty w oczekiwaniu na peregrynację ikony częstochowskiej - rzadki wyraz wolności i wiary. Gdzieniegdzie po trasie snują się dymy o grillowym zapachu niedostępne dla miejskiego eco-reżimu. To wolność zadymiania i obfitość kalorii. Po wiejskich poboczach przechadzają się polskie dziewczyny, wcielenia modelek Jacka Malczewskiego, dumnie unoszące utlenione głowy. Silne i zdrowe, pewne swej kobiecej tożsamości. Spodnie z dziurami, profesjonalnie porozdzierane, o wiele bardziej niż w mieście, bo od pachwin aż do skraju nogawek. A jak! Dziury na całego, z rozmachem. Naturalne piękno ciała niewieściego kontra kwintesencja antykultury. Owa dziura, brak materiału jako wyraz ideologii negacji i destrukcji, dojrzały owoc awangardowej kontestacji tradycyjnych wartości zawędrował pod przysłowiowe strzechy.
Melancholijny szum auta sunącego po asfalcie urozmaicany rozmowami płynącymi z Polskiego Radia przerwany został wypowiedzią pewnej artystki. Wbija ona tysiące szpilek w głowę, szczelnie, szpilka przy szpilce. Okazuje się później, że głowa jest jednak ze styropianu – bo mogła przecież w swoją głowę wbijać. Pomyślałem: to genialna metafora oddziaływania mediów. Słowa, słowa, słowa, obrazy, obrazy, obrazy - tysiące szpilek w głowę. Dalej opowiada, że spaliła swoje obrazy, zebrała popiół i zrobiła z tego sztukę. Na wystawie pokazała to, co pozostało[iii]. Od razu wiele pytań i wątpliwości się nasuwa. Po co? Jak to? Jak spaliła? A dwutlenek węgla? Czy to nie jakaś mistyfikacja? Może to tylko popiół z grilla?
Były obrazy, zostały słowa. Było malarstwo a pozostał popiół. Cóż, taka więc jest perspektywa dla naszej zachodniej kultury. A ja naiwny, po powrocie z wakacji planowałem zabrać w końcu farby, sztalugę i wybrać się w plener malować – wiadomo co – ładne obrazki.
Grafika: P. Drozdowicz, Ćwiczenia z kaligrafii, 2020.
[i] Adam Rzepecki "Falochron" (Wciąż konsekwentnie udaję artystę) 1981, fotografia, fot. Marek Grygiel
[ii] All the Things (2020). All the Things which Could Happen Next, neon Tima Etchellsa usytuowany w Warszawie u zbiegu ul. Emilii Plater i Nowogrodzkiej.
[iii] Wystawa Ewy Zwarycz Rozbite Lustro (2021). Galeria Szewska/Mieszkanie Gepperta, Wrocław.