„Od-innienie” rozumiem jako proces, który ma na celu zmianę postrzegania, myślenia i zachowań ludzi w stosunku do osób, które się w danej społeczności czymś wyróżniają. W moim przypadku źródłem tej „inności” był i jest czarny kolor skóry, afrykańskie pochodzenie. Doświadczyłam większości etapów i stanów związanych z tym zjawiskiem, zarówno wewnętrznie (mój stosunek do samej siebie), jak i zewnętrznie (przekonania innych o mnie). Począwszy od przywiezienia tu ze sobą „czarnych kompleksów” i zderzenia z rasizmem oraz ksenofobią, a skończywszy na świadomości własnej wartości, celebrowaniu mojej tożsamości i dzieleniu się nią z otoczeniem.
Dúnia Pacheco. Zdjęcie: Violetta Wącierz.
Urodziłam się w angolskiej prowincji Kwanza-norte w 1986 roku, w wielodzietnej rodzinie o dobrej pozycji w swojej małej społeczności. Po wybuchu wojny domowej w 1991 roku uciekliśmy z całą rodziną do Luandy, gdzie zamieszkaliśmy w wynajmowanym pokoju, w domu wujka mojej mamy. Czuliśmy się tam dyskryminowani. Wśród „asimilados” – ludzi, którzy posługiwali się językiem portugalskim prawie jak Portugalczycy, ubierali się i zachowywali po Europejsku – byliśmy „wieśniakami”.
Nasza sytuacja zmieniła się diametralnie dopiero po powrocie mojego ojca, który studiował na Kubie i spędził tam w sumie jedenaście lat. W 1999 roku rozpoczął on w Polsce swoją pierwszą misję dyplomatyczną, dzięki czemu dostaliśmy szansę zamieszkania w Europie. Wielu Angolczyków marzyło o takiej możliwości. Tego samego roku wyjechaliśmy do Polski. Miałam wtedy trzynaście lat.
Naszym pierwszym, mocnym zderzeniem z polską rzeczywistością było przeżycie temperatury minus trzydziestu stopni, a drugim i znacznie trudniejszym – codzienna styczność z dyskryminacją, nietolerancją i ignorancją Polaków.
Ciągłe musieliśmy udowadniać, że Czarni wcale nie są z natury mniej inteligentni (jak twierdził biolog i noblista James Watson), że nie każdy jest złodziejem i nie przyjeżdża tutaj tylko po to, by za wszelką cenę dostać obywatelstwo, np. poprzez fikcyjne małżeństwo lub ciążę. Naszym celem było zdobyć wyższe i lepsze wykształcenie niż to dostępne w Angoli, a następnie – wrócić do ojczyzny. Zarówno ja, jak i moi bracia zmierzyliśmy się także z wieloma innymi stereotypami dotyczącymi Afrykańczyków – że jesteśmy najlepsi w sporcie, seksie i wszyscy bez wyjątku świetnie tańczymy.
Na porządku dziennym spotykałam się z niesprawiedliwością. Na przykład wtedy, gdy policjant zatrzymywał mnie na ulicy i rzucał chłodno: „dokument”, po czym dokładnie sprawdzał moje dane osobowe. Potrafił nawet zadzwonić do szkoły, by upewnić się, czy aby na pewno jestem jej uczennicą. Wielokrotnie widziałam, jak „kanary” w autobusie zaczynają kontrolę biletów od Czarnych, a ochroniarze w sklepach śledzą każdy ich ruch. Szczególnie mnie oburzało, że ludzie dookoła nie reagowali, gdy ktoś nas wprost atakował.
Pewnego dnia mój brat, wówczas student medycyny jednej z warszawskich uczelni, wracał z biblioteki. W środku dnia w autobusie został zaatakowany przez czterech dobrze zbudowanych mężczyzn. Doszło do poważnej agresji fizycznej. Nikt nie zareagował, choć lała się krew. Ktoś w końcu zadzwonił na policję. Kierowca zatrzymał autobus. Drzwi się otworzyły. Trzech mężczyzn uciekło. Jeden przewrócił się na ziemię. Policja już była w pobliżu. Bez pytań założono mojemu bratu kajdanki i wepchnięto go do radiowozu. Wtedy interweniowały dwie osoby – starsza pani oraz młoda dziewczyna, które krzyczały między innymi: „W jakim kraju my żyjemy. To niesprawiedliwe!”. Panie pojechały na komisariat, by złożyć zeznania jako świadkowie zdarzenia. Były odważne. Bardzo potrzebowaliśmy wtedy takich odważnych ludzi. To dawało nadzieję. Ja i moja mama byłyśmy w domu i nie wiedziałyśmy o tym zajściu. Bratu nie pozwolono nigdzie zadzwonić. Gdy wrócił do domu, płakałyśmy na jego widok. Nie rozumiałam, dlaczego jest tu tyle nienawiści do nas – Czarnych i wywoływało to we mnie silny bunt wewnętrzny.
W Angoli rasizm i seksizm to także duży problem. Kompleks niższości wobec Białych i Mulatów to największa bolączka moich rodaków. Przez lata kolonizatorzy robili im pranie mózgu – że „Czarny” to ten gorszy, mało inteligentny i nadaje się tylko do prac fizycznych. „Biały” to jedyny słuszny kolor i może wszystko. „Mulat” – barwa lepszej przyszłości. Z tego powodu zarówno mężczyźni, jak i kobiety do dziś wstydzą się swojej natury. Regularnie zakładają peruki, prostują chemicznie włosy rosnące naturalnie w górę, tzw. „afro”. Wybielają także skórę – to praktyka szczególnie popularna m.in. w obu Kongach, Senegalu czy Mali.
Te wszystkie „mądrości” przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Do tego stopnia, że wielu Czarnych dyskryminuje siebie nawzajem. Ktoś może nie dostać pracy, ponieważ ma za ciemny odcień skóry albo za bardzo afrykański nos. Panuje przekonanie, że Biały lub Mulat, nawet niekompetentny, zawsze znajdzie pracę.
Im częściej słyszałam na ulicy: „Czarnuchu, wracaj do Afryki”, tym spokojniej i z większą świadomością odpowiadałam: „Człowieku! Jest mi tu dobrze i zostanę tutaj, czy ci się to podoba, czy nie”. Czułam jednocześnie coraz większą potrzebę poznawania moich korzeni. Zaczęłam uczyć się swojego etnicznego języka na odległość, a także zgłębiać historię tradycyjnych tańców angolskich.
Zauważam obecnie dużą zmianę w zachowaniu Polaków. Ludzie potrafią już podejść i zapytać mnie o drogę po polsku. Czyli pojawiła się grupa osób, która nie zaczyna konwersacji od „hello” – zakłada, że Czarny też może mówić w ich języku. Na ulicy i w innych miejscach publicznych, szczególnie w Warszawie, Polacy reagują na sytuacje rasistowskie – w tym zakresie widzę bardzo duży postęp.
Obserwuję za to inne, niepokojące zachowania. Spora część ludzi boi się cokolwiek powiedzieć, by nie wyjść na rasistów. Polacy nie wiedzą, jak o nas mówić: Czarni, Murzyni czy ciemnoskórzy? My, Afrykanie mieszkający w Polsce, nie jesteśmy co do tego zgodni – każdy chce, by zwracano się do niego inaczej. Jedni twierdzą, że wyraz Murzyn znaczy niewolnik. Drudzy uważają, że są Brązowi, a nie Czarni. W instytucjach edukacyjnych nauczyciele nie wiedzą jak zareagować, gdy jedno dziecko odrzuca inne ze względu na kolor skóry. Myślą, że pomagają im mówiąc: „udawaj, że nie słyszysz”, „nie przejmuj się nimi”. Rodzice ignorują, gdy ich dziecko pyta z czystej ciekawości – „mamo/tato, dlaczego ta pani jest Czarna?”. Ewentualnie zachowują się tak, jakby usłyszeli, że w tramwaju została podłożona bomba. Niektórzy odpowiadają: „Przestań! Nie wygłupiaj się”. To jest duży problem!
Mój osobisty paradoks polega na tym, że z jednej strony zadomowiłam się w Polsce, a z drugiej nie czuję się tu do końca bezpiecznie. Codziennie mam włączone czujniki i oczy dookoła głowy. Na wypadek, gdyby pojawił się jakiś tchórz, który chciałby mnie zaatakować. Obawiam się, że póki osoby rządzące Polską będą dawały takie przykłady jak ostatnio, wciąż będziemy tkwić w miejscu. Chciałabym któregoś dnia wyjść na miasto i razem z innymi Polakami świętować Święto Niepodległości. Angolczycy obchodzą je dokładnie tego samego dnia, z tą różnicą, że my odzyskaliśmy niepodległość w 1975 roku. Póki co, 11 listopada dwa razy zastanawiam się, czy wyjść z domu. Jeśli już muszę, to poruszam się tylko samochodem.
Dlaczego tak jest? Myślę, że edukacja w tym zakresie i kompetencje międzykulturowe są w Polsce na niskim poziomie. Idealnie byłoby zacząć od najmłodszych, wprowadzać takie programy już w żłobkach i przedszkolach. Dzieci są otwarte i nie rodzą się rasistami. Do osiągnięcia tego celu potrzebne są jednak szkolenia dla rodziców i nauczycieli, zapewniające rzetelną wiedzę o wielokulturowości i stosunkach interpersonalnych. To podstawa, ponieważ to właśnie oni edukują dzieci.
Wydaje mi się, że braki w tym zakresie to jedna z przyczyn, dlaczego w Polsce nie ma zintegrowanej, afrykańskiej diaspory. Jest pokolenie Afrykańczyków, którzy przyjechali do Polski 30-40 lat temu. Mieszkają tu, pracują i mają rodziny. Byłam mile zaskoczona, gdy osobiście poznałam kilku Czarnych lekarzy pracujących w państwowej służbie zdrowia, m.in. w warszawskim szpitalu przy ul. Madalińskiego i w Centrum Zdrowia Dziecka.
Większość imigrantów z mojego pokolenia traktuje ten kraj jako tranzytowy. Miejsce, z którego można pojechać dalej, na przykład do wymarzonej Francji, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii lub Stanów Zjednoczonych. Część z nich rzeczywiście osiąga ten cel, a pozostali nadal nie mają prawa legalnego pobytu lub wizy do wybranego przez siebie kraju docelowego. Ci drudzy cały czas żyją w przekonaniu, że nie ma co próbować się tutaj zadomawiać, uczyć trudnego języka, iść na studia czy szukać dorywczej pracy, bo i tak zaraz stąd wyjadą. Nierzadko ten stan trwa pięć, dziesięć i więcej lat. Zwłaszcza Afrykańczycy, dla których językiem ojczystym jest angielski lub francuski, najmniej interesują się nauką polskiego. Dlatego, że w dzisiejszych czasach prawie co drugi Polak mówi po angielsku.
Chociaż z mojego punktu widzenia nie ma w Polsce jednej, wspierającej się społeczności afrykańskiej, to ludzie – głównie studenci – z tego samego kraju integrują się. Czasem wynajmują wspólnie prywatne mieszkania, organizują spotkania, podczas których gotują i próbują stworzyć atmosferę podobną do tej w ich ojczyźnie. Ja na przykład umawiałam się z koleżankami-studentkami z Angoli w Krakowie – na wspólnie spędzanie świąt oraz sylwestra.
Większość ambasad afrykańskich w Warszawie organizuje co roku przyjęcie dla dyplomatów oraz swoich społeczności, w Dniu Niepodległości i Dniu Afryki. Są to okazje, by spotykać nowe osoby mieszkające w Polsce. Od kilku lat działa w Warszawie sklep afrykański z artykułami spożywczymi, akcesoriami, produktami do pielęgnacji skóry i włosów. Jeżeli chodzi o życie nocne, to klub Harenda w Warszawie od dobrych kilkunastu lat w każdą sobotę gra tzw. „czarną muzykę”, amerykańską z afrykańskim smaczkiem.
To jednak dopiero mały krok w stronę zachęcenia ludzi z krajów afrykańskich do zamieszkania w Polsce na stałe, a co za tym idzie – do wzrostu liczebności diaspory i jej integracji.
Moim kluczem do asymilacji, a co za tym idzie od-innienia, było bez wątpienia opanowanie języka polskiego. Nauczyłam się go do tego stopnia, że rozumiem prawie wszystkie przysłowia, żarty, dowcipy i suchary. Przyznaję, że początkowo moją motywacją było potrafić odpowiadać na prowokacje rasistowskie na ulicy. Z czasem zrozumiałam jednak, że biegła znajomość polskiego pozwoliła mi wejść głębiej w to społeczeństwo, lepiej poznać Polaków i zyskać dostęp do szerszego rynku pracy. Dzięki temu realizuję swoje ambicje i spełniam się jako kobieta, obcokrajowiec i człowiek.
Z czasem odkryłam kolejny język, którym do dziś komunikuję się z Polakami i nie tylko – taniec. Swoją karierę zaczęłam w Warszawie, prowadząc dwa regularne kursy w tygodniu, na które uczęszczało od trzech do pięciu kobiet. Liczba ta powoli rosła, dzięki tzw. „poczcie pantoflowej”. Kobietom spodobała się bowiem moja ekspresja ciała oraz to, że byłam pewna siebie. Początkowo odstraszało to mężczyzn, którzy uważali mnie za „wulgarną”. Dziś już stanowią oni około czterdziestu procent wszystkich kursantów na moich zajęciach i zwykle odnoszą się do mnie z szacunkiem. Znam też takie osoby, które przychodzą na moje kursy tylko dlatego, że są ciekawe mojej osoby i kultury.
Moje instruktorskie początki nie były łatwe. Prowadziłam kursy z tańców angolskich w języku ojczystym moich kursantek. To było pierwsze wyzwanie! Dlaczego? Ponieważ w kulturach, w których taniec i muzyka to codzienność, są pewne idiomy, określenia, dla których niełatwo znaleźć odpowiedniki w języku polskim. Drugą trudnością okazało się wykrzesanie z moich kursantek swobodnego, spontanicznego i seksownego ruchu. Trzecią – była i jest samoakceptacja oraz pewność siebie, a raczej praca nad ich brakiem, czyli prawdziwą plagą wśród polskich kobiet. Część z nich myśli w taki sposób: „Ja i tak tancerką już nie zostanę, chcę się tylko pobawić”. Tyle, że aby bawić się i przeżywać prawdziwą radość z tańca, też trzeba wiedzieć jak. W krajach takich jak Angola, Kongo, Brazylia, Kuba, ludzie nie tańczą od najmłodszych lat z ambicją, by być profesjonalnymi tancerzami, nauczycielami tańca. Tańczą, ponieważ daje im to szczęście, satysfakcję, dumę, dobre samopoczucie, pozytywne nastawienie do życia i ludzi. Właśnie tego, przede wszystkim, staram się nauczyć moich kursantów.
Jestem instruktorką tańca już od jedenastu lat. Goszczę na różnych wydarzeniach w Polsce i za granicą, m.in.: w USA, Rosji, Portugalii, na Węgrzech, Łotwie i Litwie. Na swoich zajęciach staram się dzielić ciekawostkami z Angoli tak, aby uczestnicy poczuli, że mają kontakt z „żywą kulturą”. Tłumaczę im dokładnie ruchy. Wyjaśniam ich znaczenie lub intencje. Często uczę nawet wymowy wyrazów w moim etnicznym języku – kimbundu. Próbuję stworzyć na sali angolską atmosferę. Pokazywać nasze, Angolczyków, podejście do muzyki i tańca. Na przykład gdy słyszymy piosenkę, która nam się podoba, to możemy zacząć tańczyć, obojętnie gdzie akurat jesteśmy – w domu, na ulicy, w pracy. Możemy pozwolić sobie na bycie sobą, na spontaniczność, na wyrażanie siebie. Z tego co widzę, ludziom się to podoba.
Czasem moi kursanci zwierzają mi się, że byli wręcz zniechęcani do tańczenia czy śpiewania. „Przestań! Co ty robisz?”, „No, talentu do śpiewania to ty nie masz…”, „Zrób wreszcie coś poważnego ze sobą!” – takie i inne uwagi słyszeli. To smutne, że coś tak naturalnego i pozytywnego bywa tym, czego „nie wypada” robić lub co trzeba zdusić w zarodku. Kiedy mnie i mojej córce zdarza się spontanicznie zatańczyć albo zaśpiewać na ulicy, ludzie najpierw gapią się na nas jak na zjawisko, coraz częściej jednak po chwili na ich twarzach pojawia się szczery uśmiech.
Takich i wielu innych doświadczeń oraz obserwacji życiowych mi nie brakuje. Dlatego w tym roku zaczęłam dzielić się nimi w postaci anegdot na swoim fanpage’u. Przemycam na nim także różne opowieści o Angoli. Okazuje się, że wiele osób czyta te historie ze swoimi dziećmi, rodzicami, mężami. Twierdzą, że dają im one do myślenia i zmieniają perspektywę na wiele rzeczy.
Po spędzeniu w Polsce prawie dwudziestu lat, czuję się tu już jak w domu. Trudne doświadczenia traktuję jak schody, które musiałam pokonać, by być teraz tu, gdzie jestem. A jestem w miejscu, w którym odczuwam harmonię psychiczną, dumę ze swoich korzeni, historii, koloru skóry i z siebie samej jako kobiety, która osiąga swoje cele.
Nie pozwalam, by ktokolwiek próbował mi wmówić, że coś jest ze mną nie tak, bo jestem czarną kobietą, „inną”. Dzięki analizie własnych schematów myślenia i ich modyfikacjom otworzyłam się na ludzi, ale pozostałam przeciwnikiem rasizmu, seksizmu, ksenofobii i wszelkich rodzajów dyskryminacji „inności”. Nie oznacza to oczywiście, że sama nigdy nikogo nie oceniam. Mi także się to zdarza, ale bardzo staram się, by moje zachowanie było zgodne z wyznawanymi przeze mnie wartościami; by nie kierował mną tylko lęk, złość czy przeszłe trudne doświadczenia.
Ludzie często mnie pytają: dlaczego wciąż po tych doświadczeniach jesteś w Polsce? A ja ich pytam: a dlaczego nie mogę tu być? Nie samym rasizmem człowiek żyje. W Polsce poznałam także fantastycznych ludzi, dla których nie było ważne moje pochodzenie, lecz to, jakim jestem człowiekiem.
Tu zdałam egzamin gimnazjalny, maturę oraz uzyskałam tytuł magistra na Uniwersytecie SWPS, na politologii. W trakcie przygotowań do obrony pracy magisterskiej poznałam cudownego mężczyznę z Polski, białej karnacji, który mnie zaczarował swoją osobowością i sprawił, że bez chwili zastanowienia rozpakowałam swoje walizki, które już czekały na lot do Angoli, i wprowadziłam się do niego. Ślub braliśmy w Angoli, w moim rodzinnym mieście. Tworzymy czteroosobową rodzinę, mieszaną pod względem ras i kultur. Budujemy i wzmacniamy w naszych dzieciach poczucie własnej tożsamości i bezpieczeństwa. Wybieramy i kultywujemy z każdej kultury to, co jest zgodne z wartościami, jakie chcielibyśmy przekazać naszym dzieciom.
Ludzie nie dzielą się na lepszych i gorszych, tylko na tych, którzy lepiej lub gorzej wykorzystują czas, jaki został im dany.
BIO
Dúnia Pacheco – tancerka, instruktorka tańca, aktywistka, ambasadorka kultur Angoli w Polsce i za granicą. Od stycznia 2014 r. organizuje w Warszawie wraz ze swoim zespołem pierwszy w Europie festiwal współczesnych tańców afrykańskich – KuduroMania Festival. W 2013 roku stworzyła i wyszkoliła wielokulturowy zespół, składający się z 10 tancerek, który do swoich sukcesów zaliczyć może m.in. dotarcie do półfinału V. edycji programu „Mam Talent”.
Od blisko 11 lat prowadzi warsztaty taneczne w całej Polsce. Pomaga kobietom rozwinąć swoją pewność siebie, kobiecość i seksualność. Wspiera również profesjonalnych tancerzy i instruktorów w ich rozwoju w dziedzinie tańców afrykańskich, dzieląc się z nimi także wiedzą o kulturach Afryki.
Jest gościem wydarzeń kulturalnych za granicą, m.in. w USA, Portugalii, Czechach, Rosji, na Węgrzech, Litwie i Łotwie.
Absolwentka uniwersytetu SWPS – na kierunku stosunków międzynarodowych i politologii.
* Zdjęcie w tle: kadr z filmu przedstawiającego warsztaty prowadzone przez Dúnię Pacheco. Dzięki uprzejmości autorki.