Odległość z punktu a do b to 7 kilometrów. Przebycie tego odcinka pieszo zajmuje od 90 minut do około dwóch tygodni. Wiele zależy od dobrej woli, wiary w zjawiska nadprzyrodzone i przyswojonych wcześniej lektur.
11 czerwca 2017 roku, godzina 11:00. Nasz plan jest dobry, najprostszy, dryfujemy od a do b. Następnie jednak chcemy przemieścić się od b do a, najdłuższą możliwą drogą przez c. Fantazjujemy o „pospiesznym przechodzeniu przez zmienne scenerie i nastroje[1]”.
Jest bardzo gorąco i sucho, w powietrzu unosi się pył, szybko się nużymy. Ponad połowa grupy rezygnuje z udziału w eksperymencie, zanim w ogóle wyjdziemy z budynku. Gmach jest oznaczony literą a. Jesteśmy bardzo dobrze przygotowani, literę widać nawet z samolotu – do jej wysypania na dachu hangaru A. i O. używają amfetaminy zarekwirowanej kibolom i zdeponowanej w VII Komendzie Rejonowej Policji.
Po przekroczeniu rzeki zaczynamy rozumieć, dlaczego „przypadek odgrywa w tym przypadku mniejszą rolę, niż zwykło się sądzić” i że wynika to z niedorozwoju badań psychogeograficznych. Z braku lepszego zajęcia, a być może z poczucia, że nasza refleksja na temat (nie porzucamy żargonu nawet przez chwilę) „sztuki w epoce postartystycznej” i „międzygatunkowego zapylania”, jest bardziej zaawansowana niż w listopadzie 1956 roku, postanawiamy uatrakcyjnić eskapadę przy pomocy drobnych protokołów i instrukcji. Pokonujemy niektóre odcinki dryfu:
● z zawiązanymi oczami,
● trzymając się za ręce z nieznajomymi osobami,
● idąc tyłem,
● pod wpływem substancji psychotropowych,
● mówiąc językami,
● czołgając się,
● pozostawiając za sobą rozlaną farbę i przyprawy.
*
Decydujemy się podzielić na trzyosobowe zespoły, ciągniemy losy. Do punktu b dociera siedem grup. W punkcie a melduje się z powrotem tylko pięć z nich. Od pierwszej nieobecnej grupy otrzymujemy następnego dnia faks (tak, faks!) z zagadką. Brzmi ona następująco: „Co to jest takiego, co nie ma swego miejsca na ziemi (i czego granice nie są określone)?”.
Druga zaginiona grupa nie powinna w ogóle brać udziału w tym przedsięwzięciu. W zespole była G. (cały czas w masce Charlotte Posenenske, co uznaliśmy za dość prostolinijny komentarz do kwestii „migracji poza obszar sztuki”), która potrafi samodzielnie przemieszczać się pomiędzy punktami na osi czasu. G. porusza się najczęściej od punktu a do b, później od b do a z pominięciem c (są to punkty na osi czasu, nie pokrywające się z tymi na mapie), a następnie znajduje się w a i b jednocześnie. Jak mielibyśmy więc jej szukać? a znajduje się w niedalekiej przyszłości (ale nigdy nie jutro). b jest zawsze około 42 lata wcześniej. c (który G. pomija) to tak bardzo fetyszyzowany przez nas rok 1969. Tak, ten rok, w którym wydrukowano 600 sztuk plakatu Robert Barry/ Inert Gas Series/ Helium, Neon, Argon, Krypton, Xenon. From a Measured Volume to Indefinite Expansion/ April 1969/ Seth Siegelaub, 6000 Sunset Boulevard, Hollywood, California, 900028/213 HO 4-8363. Los Angeles: Seth Siegelaub, 1969.
*
Dryfować można w bezruchu, bez przemieszczania się z punktu a do b (jak i pojedynczo), łącząc tę czynność z „pewnym ogólnym stosunkiem do życia”. Można spędzić cały dzień na dworcu, przyglądając się podróżnym i rzucając popcornem w gołębie. Jeden z dryfujących entuzjastów spędził w latach 80. tydzień przed klatką z szympansami w ogrodzie zoologicznym, porozumiewając się ze zwierzętami telepatycznie. Jeden z odebranych komunikatów brzmiał „Jesteśmy tu, nie jesteśmy jednak prawdziwi, nie w taki sposób, jaki uważacie za prawdziwy”.
*
Wiedza, która płynie z dryfowania, łączy się ze zrozumieniem napięcia towarzyszącego przemieszaniu, przesuwaniu i przenikaniu się nie-miejsca i miejsca. Koncept ten jest dość archaiczny, wielokrotnie przywoływany i kompromitowany w kulturze popularnej. Jednakże trudno się bez niego obyć, wierząc w powstanie „międzynarodowych megaportów przeznaczonych do dryfowania”. Pokuśmy się więc o przybliżenie obu terminów.
Nie-miejsce jest krnąbrne, anachroniczne, ma porowate powierzchnie, zapada się do środka, zachodzą w nim procesy gnilne, wysycha i łuszczy się, jego objętości nie można określić, jest nieproporcjonalne, niestabilne, niezredagowane, pożądliwe, nie posiada kątów, nie można wyodrębnić jego tła, jest ciemne, kurczy się, podlega erozji, nie można wytyczyć jego granic, ma szereg wgłębień, jest wątpliwe, składa się z czasowników, temperatura i wilgotność wahają się w zależności od pory dnia i roku, przyrasta, jest hojne, dąży do entropii, alfabet nie znajduje w nim zastosowania, niektóre gatunki giną, inne mutują i wypierają te słabsze.
Miejsce jest znajome, stabilne, czyste, zredagowane, powściągliwe, proporcjonalne, jasne, jego substancja jest jednorodna, ma równą powierzchnię, skłania się ku porządkowi alfabetycznemu od A do Z, składa się z rzeczowników, posiada kąty, jego objętość może zostać zmierzona, odcina się od tła, jest wolne od pasożytów i gatunków inwazyjnych, nie kurczy się, symptomy erozji są maskowane, można wytyczyć jego granice, temperatura i wilgotność utrzymują się na podobnym poziomie, można opisać je za pomocą numerów, nie przyrasta, dąży w stronę porządku, jest środowiskiem występowania wciąż tych samych gatunków, których średnia długość życia zwiększa się.
*
Czy inna sztuka jest więc możliwa?
*
Szukamy mocnych scen do kadrowania. Szukamy miejsc. O, to jest dobre. Trafiamy tam nad ranem. Wiejska scenografia (grabie, łajno krowie, ściernisko, oczko wodne z traszką grzebieniastą, dym z komina, sad, sad, sad, sad, sad, sad, ściernisko, sad, sad, sad, grabie, w różnych sekwencjach, różnej wielkości, odmianach i kolorystyce). J. ma w dłoni mały różowy megafon, jak zwykle. Głos niesie się dobrze po okolicy. Na początek J. wyśpiewuje pytanie (mezzosopran):
Co to jest takiego,
co ciągle zmienia swój kształt,
ale zachowuje ten sam wewnętrzny porządek?
J. śpieszy natychmiast z odpowiedzią: – Wiem, że możecie mieć państwo trudności z tym pytaniem, odnosi się ono bowiem do treści zrozumiałych wyłącznie w polu specjalistycznej wiedzy na temat południowoamerykańskiej sztuki pojęciowej z końca lat 60. Odpowiem więc na to pytanie za państwa. A jednocześnie nie odpowiem. Być może w tej krótkiej opowiastce o drobiu znajdziecie „ducha dryfowania”, jakiego pobudzić może owo „wślizgiwanie się nocą do domów przeznaczonych do rozbiórki, bezustanne przemierzanie wzdłuż i wszerz miasta w trakcie strajku transportu publicznego pod pretekstem spotęgowania ogólnego zamętu, czy błądzenie po tych korytarzach katakumb zamkniętych dla zwiedzających”. Oto moja przypowieść (czyta z kartki, wyrwana strona katalogu Honoraty):
„We wsi mieszkały dwa Czarne Koguty, oba zadziorne, rwące się do walki, bardziej głupie niż waleczne. Gdy tylko weszły sobie w drogę, leciały pióra i lała się krew. Tak było i tym razem.
Oba samce już są napuszone, napalone na wydziobywanie gałek ocznych i wyrywanie grzebieni. Mierzą się wzrokiem, można przysiąc, że warczą, choć to tylko takie pianie dla kurażu. Już się prężą, oczy zachodzą krwawą mgłą, szykują się do ostatecznego zwarcia. A tu nagle, ni stąd ni zowąd, oba ptaki potulnieją, dziobią sobie ziarno, jak gdyby nigdy nic – a przecież żadnego ziarna tam nawet nie ma, ale niby kto i po co miałby to sprawdzić. Jak to mówią ludzie: robią dobrą minę do złej gry. Skalkulowały szybko zyski i straty. Nie warto czołgać się po błocie z wyprutym jelitem, tylko po to, żeby twój wróg obdarty z pierza leżał gdzieś w rogu szopy. No więc dziobią sobie potulnie niewidzialne ziarno.
Scenę tę komentuje stara wrona, która obserwuje zajście z wysoka, siedząc sobie wygodnie na dachu i mrużąc oczy.
– Zobaczcie, to jest mechanizm obronny. Taka poprawka na głupotę i zaślepienie. Ostatnia korekta przed śmiercią kanalii. Jeszcze dziś obaj zginą z ręki Człowieka. Już to wiedzą, mogłyby ratować się ucieczką do lasu. Ale wciąż są jak małe pisklęta, których serce zamiera ze strachu na myśl o porzuceniu kurnika”.
Klaszczemy. Jesteśmy usatysfakcjonowani odpowiedzią, a raczej jej brakiem. Jednak nie wszyscy. A. i J. odczytują odpowiedź jako zbyt publicystyczną. To jest tym, czym jest. To jest tym i tamtym. Doceniają „podwójną ontologię” opowieści, choć z różnych powodów. A. ze względu na niechęć do makiet, modeli, jakichkolwiek przedmiotów, które zostały odtworzone w skali (z tego też powodu nie używa map, globusów, brzydzi się lalkami). J. ceni sobie „formę otwartą”.
Fot. Michał Rumas, 2017/ arch. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
*
Podczas dalszej drogi czytamy na głos list. Nie zatrzymujemy się, nie ma takiej potrzeby. Udajemy, że list napisał do nas sam papież. Brzmiał on mniej więcej tak (przywołuję z pamięci, wszyscy włożyliśmy dużo wysiłku, aby w drodze powrotnej do punktu a nauczyć się go na pamięć):
„Moi drodzy
Czy przeczuwacie, co chciałbym wam teraz przekazać? Myślę, że nadmiar słów to w tym przypadku grzech śmiertelny, będę więc powściągliwy. Doświadczamy w historii ludzkości specyficznego momentu, poddajemy się katastrofie, pozostając w absolutnym zachwycie.
Śmiało możecie nazwać wspólnotę moich braci i sióstr zwykłą sektą. Przyznaję, czasami wirujemy trzymając się za ręce, śmiejemy się i całujemy. Jesteśmy szczęśliwą gromadą. Wspólnotą Niczego. Nic nie mamy i nic nie musimy. Zamieniliśmy łąki i szałasy na starą fabrykę. Tu jest nam dobrze i nikt nas nie niepokoi ani rozprasza.
Używamy telepatii. Z ludzkiego mózgu do ludzkiego mózgu. Ale też z rośliny do kamienia. Z kropli deszczu do łba kury. Z wiadra z pomyjami do jaskółczego gniazda. Zbudowaliśmy sieć telekomunikacyjną z wykorzystaniem laboratoryjnie wyhodowanego mięsa. Lewitowaliśmy i nauczyliśmy się zakrzywiać przestrzeń i kontrolować czas. Tworzyliśmy rzeczy myślą i niszczyliśmy zaniedbaniem. Zrozumieliśmy, na czym polega kłopot z wiecznością i wędrowaliśmy aż po horyzont zdarzeń. Dotarliśmy aż tutaj. Aż do fazy zero.
Nie zarabiamy pieniędzy, nie uczymy się i nie modyfikujemy naszych genów. Nie szukamy też śmierci bez potrzeby. Z pewnością nie uprawiamy konwencjonalnej sztuki, bo nie byłoby większej zdrady niż praca z materiałem. Nie zabijamy i nie nadajemy imion.
Oto krótka lista udanych eksperymentów naukowych, które przeprowadziliśmy w XX wieku:
- Gastrolity grzechoczące w klatce piersiowej dinozaura (ze skrajności w skrajność),
- Przedmioty codziennego użytku, zamieniające się w czarne dziury,
- Bloki światła w tunelach bez okien,
- Wyjątkowa sytuacja, w której znika granica między górą i dołem,
- Latający grobowiec udający samolot,
- Projekcja podziemnych kolonii na nowych planetach (taniec gigantów),
- Model plaży w ciemnej komnacie.
Życzę wam powodzenia z wędrówką, wierzę, że zaprowadzi was ona do wspaniałych odkryć i uczyni wolnymi od ciężaru, jaki spoczywa na barkach artystów. Przesyłam wam moją miłość, dryfujcie więc dalej bez lęku. Piekło nie istnieje.
– F.”
K. pozostaje z tyłu grupy, zamyślona. Znika w końcu wśród drzew na obrzeżach cmentarza. Myśli o „obiektywnym terenie namiętnościowym”, który wytyczyć można poprzez „samoistne wyznaczniki”, jak i „relacje ze społeczną morfologią”.
*
Obawialiśmy się „konserwatyzmu przypadku”, sytuacji, w których w nowych środowisku dochodzi do odtworzenia „przyzwyczajeń i następstw określonej liczby wariantów”. W rezultacie zdecydowaliśmy się na bardzo staranne odtwarzanie wcześniej przygotowanych partytur. Nazwaliśmy cały ten regulamin Muzeum Obowiązków. Stawialiśmy sobie wiele pytań, a każde z nich wprowadza nas w stan lekkiej euforii. Byliśmy niepoprawnymi entuzjastami.
Czy muzeum może trwać tylko przez jedną dobę?
Czy muzeum może być zbiorem obowiązków? Czy może kolekcjonować idee zamiast przedmiotów?
Czy muzeum może być książką kucharską? Czy możemy nauczyć się go na pamięć?
Czy muzeum mogą być ludzie, a nie architektura?
(Czy sztuką jest to, jak się to robi, a nie co to jest?)
Czy muzeum można napisać jak libretto?
Czy muzeum można zakopać pod ziemią i już nigdy go nie odnaleźć?
Czy muzeum może lunatykować?
Czy muzeum istnieje, kiedy na nie nie patrzymy? Czy moglibyśmy nosić je w kieszeni?
A może moglibyśmy wyprowadzić je na spacer?
Czy muzeum może cierpieć na halucynacje? Czy możemy się nim podzielić, to znaczy ja, ty i wszyscy, których znamy?
Czy muzeum można uprawiać jak ogród?
Czy muzeum można przesłać komuś telepatycznie?
Czy muzeum może być jednocześnie w wielu miejscach na raz?
Czy muzeum może się zakochać właśnie w Tobie?
*
Dryf może być monotonny, jeśli nie poświęcić mu wystarczającej uwagi, stanie się zwykłym wędrowaniem bez celu. Aby nasycić go znaczeniami, warto nadać mu (często pozorną) głębię, dzieląc się opowieścią, wykonując wspólnie pewne ćwiczenia performatywne, sięgając po archaiczne formy i skompromitowane treści. 12 czerwca 2017 roku, w ostatniej godzinie dryfu, podzieliliśmy się taką pouczającą opowieścią, która miała nas wyczulić na zjawiska naturalne i istoty nie-ludzkie (czytamy na głosy, do publicznego wykonania tego fragmentu wystarczą dwie osoby). K. przypomniał tonem znawcy, że „odkrycia związane z ekologią walnie wzbogacają teorię psychogeograficzną”. Tekst wykonaliśmy wspólnie w niewielkim ogrodzie tuż przy zrujnowanym XVIII-wiecznym pałacu. Odpowiednie miejsce dla mikro-spektaklu o relacji pomiędzy psychoaktywnym grzybem a mięsożerną rośliną.
– Dzień dobry, co za wytworny kapelusz!
– Witaj, w twoich kroplach migoce cały świat! Ale czy tylko wydaje mi się, czy nasze spotkanie nie jest przypadkowe?
– Skąd to podejrzenie?
– Chodzisz dziś za mną i migocesz.
Rosiczka czerwieni się i migocze coraz bardziej.
– Chyba wiem, o czym myślisz. Już dawno nie inscenizowaliśmy „wizji świata”, prawda?
– Minął już rok, tamto piękne wspomnienie jest już wyblakłe. Chyba zapach palonych liści i wilgoć mnie otumaniły. Śniłam o świecie, w którym pszczelarze wstawiają ule do muzeów. Obudziłam się wcześnie rano i postanowiłam cię odszukać.
Przez chwilę grzyb i roślina przyglądają się sobie.
– Ugryź mnie śmiało! – zachęca grzyb.
Rosiczka nie zastanawia się długo. Kąsa delikatnie łysiczkę, a ta chichocze.
– Hi, hi, łaskoczesz mnie. Pocę się somą z nadmiaru bodźców!
Przez chwilę przekomarzają się, trochę biegają po ogrodzie, głaszcząc od czasu do czasu po twarzach i oblizując palce.
– Ja chyba halucynuję! – rosiczka staje nagle jak wryta i patrzy w stronę pałacu.
– Niewątpliwie. Moja krew jest toksyczna.
– A gdyby tak znowu użyć świata jako jego własnej mapy?
– Możesz to zrobić w każdej chwili.
– Ale jak wtedy poznamy, że to, co robimy jest w dalszym ciągu sztuką?
– Nie poznamy.
– A gdyby nauczyć się na pamięć wszystkich tekstów i recytować je w odpowiednich momentach?
– To brzmi doskonale. Rodzi się w tobie geniusz. Bez odpowiednich nazw i terminów zostaną z nas suche wióry.
– Ale to ty masz te wszystkie teksty w głowie! Jak tego dokonamy?
Rosiczka obejmuje łysiczkę i zaczyna ją w całości połykać. Z łodyg płynie czarny grzybowy sok. Po chwili cała roślina jest fioletowawa i nabrzmiała. Nad jej głową pojawia się obłok, w którym tańczą smoki i szkielety.
*
Ostatnią część dryfu odbyliśmy niemal w bezruchu, zapadając się lekko w ziemię i mokrą trawę. Na zakończenie deklamujemy jeszcze wspólnie motto dnia: „Ludzie nie mogą dostrzec wokół siebie niczego, co nie byłoby ich własnym odbiciem, wszystko opowiada im o nich samych, nawet ich krajobraz jest ożywiony”.
BIO
Sebastian Cichocki jest głównym kuratorem w Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie, a także kuratorem Parku Rzeźby na Bródnie. Był kuratorem i współkuratorem takich wystaw jak polski pawilon na 52. i 54 Biennale w Wenecji, 1:1 Moniki Sosnowskiej (2007), ...and Europe will Be Stunned Yael Bartany (2011), Opór formy (Teatr Powszechny, 2017), Rainbow in the Dark. On the Joy and Torment of Faith (SALT, Istambuł, 2014), Robiąc użytek. Życie w postartystycznych czasach (Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Warszawa, 2016), Zofia Rydet. Zapis socjologiczny. 1978-1990 (2015) i Nowa Sztuka Narodowa. Realizm narodowo-patriotyczny w Polsce XXI wieku (Muzeum Sztuki Nowoczesnej, 2012). Cichocki koncentruje się na „postsztuce”, Arte Útil i praktykach użytkowania terenu, a także literaturze jako formie wystawienniczej.
* Zdjęcie w tle: fot. Michał Rumas, 2017, arch. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
[1] W tekście wykorzystano fragmenty tekst Guya Deborda Teoria dryfu (1956), w tłumaczeniu Mateusza Kwaterko, z antologii Przewodnik dla dryfujących. Antologia sytuacjonistycznych tekstów o mieście, Bęc Zmiana, Warszawa 2015.